Miesiąc: październik 2013
Nie lubię Halloween!
Zapewne nie umknęło Waszej uwadze, że coś wisi w powietrzu.
Niby oficjalnie nie ma w kalendarzu święta (powinno być w cudzysłowie – „święta”) Halloween, ale wszyscy wiedzą, że jest. Przyszło do nas z Ameryki i choć Szwedzi lubią Amerykę, niechętnie wpuszczają ten halloweenowy wymysł do swojej kultury. Polacy zresztą też, prawda? To nie jest zgodne z naszą kulturą szacunku do świata zmarłych i nastroju wyciszenia, jaki panuje w czasie świąt Wszystkich Świętych i Zaduszek. W Polsce oswajano owszem śmierć ale nie w sposób karnawałowy.
Nad ulicą Drottninggatan w Sztokholmie wisi ten śmieszny wielki duch,
a pod duchem stoi sklep z przebraniami. Zrobiłam zdjęcie wystawie, ale do środka nie chciałam wchodzić.
Wszystkiemu winien jest biznes, który próbuje zarobić na Halloween. (W Ameryce w ten dzień handel zbija ogromną kasę). Siły biznesu a przede wszystkim handel są bardzo zainteresowane upowszechnieniem Halloween tak jak i w podobny sposób przesuwają granicę czasową rozpoczęcia sezonu Świąt Bożego Narodzenia. Przemysł zabawkowy, ubraniowy i cukierniczy próbuje nas przekonać, że Halloween jest fajny, zabawny i że koniecznie musimy mieć strój wiedźmy lub wampira, twarz pomalować specjalnymi „strasznymi” kosmetykami a na deser zjeść tort z pająkami i ciastka w kształcie nietoperzy.
Ten zamerykanizowany spektakl i komercja nie przypada jednak do gustu większości Szwedów i niezbyt chętnie oraz stosunkowo chłodno odnoszą się oni do rozpowszechniania Halloween w Szwecji. Przed przerwą jesienną (höstlov), która właśnie trwa, rozmawiałam z kolegami na uczelni. Opowiadali, że u nich w domach nie tylko nie celebruje się Halloween, ale też się go bojkotuje. Oni Halloween nie lubią!
Najbardziej, rzecz jasna dają się w to szaleństwo wciągnąć dzieci a przez to wciągani są bogu ducha winni rodzice. W szkołach (nie wszystkich!) organizowane są zabawy przebierańców, a w mieście od dziś do niedzieli organizowane będą halloweenowe zabawy, pochody i konkursy.
Lubię nastrój, który towarzyszy listopadowym Świętom Zmarłych, melancholię i zadumę nad przemijaniem i umieraniem, ale Halloween mówię stanowczo NIE.
Tramwajem w poprzek
Autorem artykułu jest mój mąż, Adam.
Dziś w Sztokholmie nastąpiło dawno oczekiwane otwarcie nowego odcinka linii tramwajowej z Alvik do Solna Centrum – przedłużenie już istniejącej linii południowej i zachodniej z Sickla do Alvik.
Planowana komunikacja miejska w Sztokholmie w latach 60-tych postawiła na metro oraz podmiejskie pociągi w układzie gwiaździstym, tak że wszystkie linie schodzą się w centrum Sztokholmu.
To spowodowało, że połączenia „poprzeczne” miedzy miejscami oddalonymi od siebie o powiedzmy około 10 km (np. Sollentuna i Jakobsberg w linii wschód – zachód) pokonuje się mimo wszystko najszybciej jadąc kolejką z Sollentuny do centrum (Karlberg) i stamtąd do Jakobsberg pokonując odległość około 34 km!
Sztokholm już od dawna potrzebował takiego połączenia „w poprzek” i stąd nazwa tvär-banan. (Trasa w poprzek).
Ma ona na celu powiązać w kilku miejscach istniejące stacje metra i kolejki podmiejskiej i odciążyć przeładowany bardzo węzeł kolei i metra w centrum Sztokholmu.
Budowa tej nowej linii tramwajowej trwała około 4 lat a związane z nią wykopy, zwężenia ulic i objazdy wystawiły na próbę cierpliwości wielu mieszkańców Sztokholmu a zwłaszcza w komunach Solna i Sundbyberg.
„Nowa linia tramwajowa wpłynie na lepszą komunikację miejską dla tysięcy mieszkańców Sztokholmu”.
Dziś byliśmy na oficjalnym otwarciu tej nowej linii tramwajowej i nie sądziliśmy, że przybędzie tam tyle ludzi!
Przemawiali burmistrze Sztokholmu, Sundbyberg oraz Solna a całość prowadziła znana i dobra konferansjerka z telewizji.
Zamiast przecięcia tradycyjnej wstęgi połączyli oni wieniec wstęgami symbolizującymi połączenie tych dzielnic oraz przedłużenie tej istniejącej już linii tramwajowej.
Nie mogliśmy się też oprzeć pokusie spróbowania porcji specjalnie na tą okazję przygotowanego tortu długosci 6 metrów! Był całkiem dobry. I ten w postaci tramwaju jak i szyn.
Nowe, cichobieżne i pachnące świeżością wagony podjechały oficjalnie do stacji Sundbyberg (gdzie odbywały się te uroczystości) i skąd rozpoczęły dziś swoją służbę.
Oczywiście skorzystaliśmy z okazji odbycia podróży całą nowa trasą.
Najpierw do Alvik
a później z powrotem aż do Solna Centrum.
My mieszkamy przy tej zaplanowanej ostatniej stacji Solna station, która nadal jeszcze jest w budowie ale według zapewnień wykonawców już w maju będziemy mogli jechać tym „w poprzek tramwajem” prawie z pod domu.
Myślę, że wtedy napiszę o tym ponownie.
PS. Teraz po przygotowaniu tego materiału widzę jak wiele czasu potrzeba i jak trudno jest zrobić taki wpis do bloga.
Adam
Festiwal polskich filmów
Kiedy mieszkałam w Warszawie byłam z kinem za pan brat.
Biegałam do kina nieprawdopodobnie często, zdarzało się, że widziałam już wszystko i musiałam czekać na kolejne filmy. Czytałam filmową prasę, znałam wszystkie recenzje, każde kino.
Po przeprowadzce do Szwecji kontakt z kinem zerwał się nagle głównie przez nieznajomość języka/języków. A filmów polskich nie grano. Nadrabiałam przywiezionymi z Polski filmami na płycie, ale oglądanie filmów w domu, to nie to samo, bo nic nie zastąpi atmosfery sali kinowej. Samo wejście do kina i ten przyjemny zapach popcornu i czegoś bliżej nieokreślonego działa na mnie kojąco i relaksująco…
Minęło dużo czasu zanim poszłam na pierwszy film do kina tutaj w Sztokholmie i teraz chodzę do kina rzadko – bilety są dość drogie a i moja kinowa pasja zelżała nieco. Polskiego filmu nie widziałam już parę lat, więc wieść o Festiwalu Polskich Filmów KINOTEKA przyjęłam z radością. Poprzednie festiwale przegapiłam (nie wiem jak to się stało!) a o tegorocznym dowiedziałam się z ulotki znalezionej na uczelni. Patronatem festiwalu jest Polska Institutet w Sztokholmie.
W tym roku, na festiwalu obejrzałam film „Bejbi blues” w reż. Katarzyny Rosłaniec. Film był dobry, podobał mi się i myślę, że bardzo potrzebny. Poza tym, poznałam nowych aktorów. Magda Berus zachwyciła mnie i z pewnością będę ciekawa jej kolejnych ról.
Na film „Imagine” nie załapałam się niestety, bo zabrakło biletów dlatego też, żeby kolejne filmy nie przeszły mi koło nosa, kupiłam od razu bilety na filmy krótkometrażowe i na „Mój rower”.
Z serii krótkich filmów podobały mi się filmy „Strażnicy” w reż. Krzysztofa Szota; animowany film „Co się dzieje, gdy dzieci nie chcą jeść zupy” Pawła Prewenckiego (niesamowicie budzi fantazje!) i „Vocuus” Patryka Jurka (ach jak miło było znów zobaczyć Macieja Stuhra!)
Na „Mój rower” Piotra Trzaskalskiego czekałam bardzo, bo słyszałam, że film jest piękny. Wiem, że do festiwalu wybierane są perełki filmowe, ale ten film to niemal arcydzieło! Oczarował mnie scenariusz, muzyka, doskonałe zdjęcia, gra aktorów. Warto było zobaczyć!
Warto było pójść na festiwal, zobaczyć znajome z ekranu twarze, przeżyć to, co polskie jeszcze raz i jeszcze raz przekonać się, że polskie filmy mogą być świetne. Ten festiwal dał mi jeszcze jedno – poczułam się jak za dawnych czasów w Warszawie…..
Zdjęcia do tego wpisu pochodzą z internetu.
Zmiana czasu
Czas letni już za nami…
Lato było gorące, słoneczne i łaskawie zostało na dłużej. Jesień była równie słoneczna, ciepła, złota i taka piękna! W letni czas kwitnie życie towarzyskie, więcej nas poza domem, humory nam zwykle dopisują a piękna przyroda wokół nas cieszy oczy. W letni czas codzienność jest barwniejsza a życie łatwiejsze.
Dziś w nocy przechodzimy na czas zimowy. Przestawiamy zegarki o godzinę wstecz, będziemy spać godzinę dłużej.
Ale to wątpliwa pociecha, gdy pomyślę, że idą chłodne dni. Idzie zima – najpierw deszczowa, wilgotna i przenikliwie zimna. Ciemności zapadać będą już o czwartej po południu. Za chwilę spadnie śnieg, powietrze zetnie mróz, przyjdą dołki i przeziębienia. W Szwecji ta pora roku będzie długa.
Najgorszy jest listopad i przyzwyczajanie się do nowej pory roku. Listopadowe plus 5 stopni odczuwamy przytłaczająco zimno ale te same plus 5 stopni w marcu już optymistycznie ciepło. Grudzień jest wyjątkiem podczas zimy, bo ma w sobie czar oczekiwania na święta Bożego Narodzenia i świąteczny nastrój. Rozdanie nagród Nobla i wielki bankiet 10 grudnia, Lucia 13 grudnia rozświetlają i rozweselają zimowe ciemności.
W styczniu i lutym mamy jeszcze do zimy cierpliwość a śnieg może nas nawet cieszyć, szczególnie miłośników sportów zimowych. Ciężki jest marzec bo zmęczeni zimą i ciemnościami czekamy na pierwsze roztopy i pierwszy cieplejszy prąd powietrza. W tym czasie wiele osób wpada w dołki, wielu cierpi na poważne depresje. W krajach skandynawskich jest wysoki odsetek samobójstw właśnie w tym długim, ciemnym i zimowym okresie. To najciemniejsza strona zimy. A jej końca długo nie widać…. Tutaj w okolicach Sztokholmu lód na jeziorach topnieje dopiero pod koniec kwietnia. Wiosna do Szwecji przychodzi późno.
Lato przeminęło dawno. Jesień się już kończy. Nadchodzi zima.
Jak przetrwać ten zimowy czas? Jak zachować radość życia jak wokół tak ciemno i zimno, i do wiosny tak daleko? Skąd czerpać energię i optymizm?
Cała nadzieja w nas samych – „Gdy idą chłodniejsze dni miej cieplejsze serce”- mówi stare chińskie przysłowie. Ciepło jest w nas i dzielmy się nim! Nie pozwólmy depresji wejść w nasze i innych życie. Rozejrzyjmy się, gdzieś ktoś może tkwi samotny w domu i tęskni za ciepłem drugiego człowieka? Dajmy z siebie to, co nas tak niewiele kosztuje – uśmiech, dobre słowo, telefon, czy serdeczny mail.
Ja będę się starała się poprzez kolejne wpisy na moim blogu dodać Wam cierpliwości, ciepła i otuchy tak, żebyśmy wspólnie przetrwali tą nadchodzącą długą zimę.
Przytulam Was mocno i życzę sił!
W pogoni za łosiem
Jakby jeleni było za mało, tamtego popołudnia, po drodze do domu z jeleniego gaju dostrzegliśmy na polu łosia.
Zatrzymaliśmy się, złapałam kamerę i ruszyłam za nim w pogoń.
Goniłam go przez to pole, grzęzłam w błocie, chyba nawet go wołałam.
Pewnie mnie usłyszał, bo po krótkiej ucieczce łoś stanął, obejrzał się, obrócił w moją stronę i zaczął się na mnie gapić.
Po zrobieniu paru zdjęć, zrozumiałam, że teraz to chyba on zacznie mnie gonić. A ja nie umiem szybko biegać!
Kolejna blogerka?
Nie znam się na łosiach i nie wiem, czy atakują, gdy ktoś mierzy je z obiektywu albo z czegoś innego, więc obleciał mnie strach. Na szczęście mąż zorientował się, że się boję i przyszedł mi z pomocą.
Łosiowi znudziło po chwili nasze towarzystwo i wrócił do swoich zajęć.
A my wróciliśmy do domu ochłonąć i odpocząć po dniu pełnym wrażeń.
W jelenim gaju
Post dedykuję rodzince L.
Pani L. opowiada nam o pewnym gaju – lesie: to taki piękny, wielki niezwykły las, w którym można spotkać jelenia. (Bo miejsce to nazywa się Hjorthagen – Jeleni gaj). Pójdziecie z nami? Towarzystwo rodziny L. jest dla nas cenne, a spacer po lesie jest jednym z naszych ulubionych sposobów spędzania wolnego czasu, dlatego nie trzeba nas było długo namawiać.
Nie spodziewałam się żadnego jelenia, ani sarny, (co najwyżej wiewiórki, bo to tak, jakby powiedzieć, ze w polu można spotkać łosia. Oczywiście, jak się ma szczęście).
Dlatego oniemiałam ze zdumienia, gdy zaraz jak wdrapaliśmy się na górkę, zobaczyłam dwa jelenie.
Potem jeleń zobaczył mnie.
A w dole, w dali…
Gdzie się nie obrócić, wszędzie zwierzyna!
Tutaj zrobiliśmy sobie mały piknik.
Potrzebowaliśmy rozgrzać się i nabrać sił, bo gaj jest ogromny i spacer zabiera dwie godziny.
Gotowi? Nie trzeba wiele mówić, przejdźcie się z nami po gaju i zobaczcie sami:-)
I tak zatoczyliśmy wielkie koło i wróciliśmy na polanę.
Szwecja nie raz zachwyciła mnie swoją urodą, przyrodą i naturą, ale spacer wśród tak pięknej zwierzyny był dla mnie niebywały i zapamiętam go na długo. I już co roku będę tu wracać!
Jesienny Ulriksdal
Lato było bardzo łaskawe i łagodnie przeszło w piękną złotą jesień.
Dni były długo słoneczne i jak na skandynawski klimat ciepłe a drzewa, które mieniły się wieloma barwami kusiły i wyciągały z domu: przyjdź i podziwiaj!
Korzystaliśmy więc z tej pięknej pogody i do ostatniej chwili wychodziliśmy na rower albo na pieszy spacer. Jesienią bardzo lubimy park w Ulriksdal, który urzeka najbardziej właśnie o tej porze roku.
W parku, który jest częścią pierwszego na świecie miejskiego rezerwatu natury stoi pałac Ulriksdal (Ulriksdal Slott). Prowadzi do niego droga, przy której stoi najstarszy w Szwecji teatr Confidencen. Co roku latem można w nim obejrzeć spektakle teatralne, występy baletowe czy wysłuchać opery.
W dali kryje się za rozłożystym drzewem biała kapliczka pałacowa.
Idąc dalej mijamy stajnię pałacową, w której stoją dzisiaj resztki zachowanego królewskiego zaprzęgu.
Na frontową ścianę stajni wielkie drzewo rzuca cienie…
A pod nogami ściele złoty szeleszczący dywan…
Przechodzimy potem przez mały mostek nad rzeczką i zaraz widzimy pałac.
Oto on – Ulriksdal Slott we własnej osobie.
Zbudowany został w r. 1640 a wówczas nazywał się Jacobsdal bo wzniesiony został przez dowódcę Jacoba De la Gardie, który wszedł do regencji, rządzącej krajem po śmierci Gustava II Adolfa. Pałac jest wypełniony antycznymi meblami i dziełami sztuki i jest oczywiście otwarty dla zwiedzających.
To pałac widziany z drugiej strony, od Edsviken.
Dzisiejszego wyglądu pałac nabrał w wieku XVII, kiedy to „przybyła” Oranżeria, w której jest muzeum rzeźb. W oknach oranżerii przegląda się jesień…
Na przeciwko pałacu jest aleja lipowych drzew.
W pobliżu pałacu można odpocząć i posilić się w królewskiej kawiarence, do której zewsząd zapraszają.
Można usiąść w środku ale przy tak pięknej pogodzie każdy woli usiąść na zewnątrz, dla zmarzluchów zawsze jest pod ręką przytulny pled. Miłe chwile przy aromatycznej kawie mijają bardzo szybko…
Gdy już się tą chwilą nacieszymy ruszamy dalej, ciesząc oczy urokami jesieni. Mijamy mały las i łąkę, gdzie słońce bawi się z drzewami w chowanego. Ten widok aż wciąga do środka!
Fotografie nie oddają niestety tego, co widzą oczy, a szkoda, bo widok jest cudny – jesień jest prawdziwą artystką. No i to światło!
A na koniec wstępujemy po szklarni – kwiaciarni Slottsträdgården po cyklameny.
Spacer między kwiatami jest przyjemny a przy kasie mamy zaszczyt pogłaskać kota Giggsa, stałego mieszkańca Slottsträdgården. Siedzi on zwykle na ladzie, blisko kasjerek, bo bezceremonialnie korzysta z głasków i pieszczot stojących w kolejce ludzi. To kot, który ma podobno najwięcej zdjęć i like’ów na Facebooku.
Tym miękkim akcentem będę kończyć dziesiejszą opowieść, choć o Ulriksdal mogłabym jeszcze powiedzieć sporo, bo to wdzięczny do opisywania park kryjący wiele pięknych zakątków.
Jest urokliwy i ma coś w sobie przyciągającego.
Zapewne zauważyliscie, że na blogu mnie teraz mniej i że wpadam coraz rzadziej. Studia okazują się trudne i wymagają ode mnie, bym poświęciła nauce więcej energii i czasu. Choć oczywiście w myślach tworzę nowe wpisy i w myślach jestem z Wami, moi kochani czytelnicy. Blog jest moją odskocznią i wielka frajdą, zarówno mój własny jak i blogi innych, ale muszę przedłożyć studia nad swoje pasje. Nie chce jeszcze się z blogiem rozstawać ale pojawiać się będę teraz od czasu do czasu przez pewien okres . Mam nadzieje, że nie zaważy to na Waszej sympatii do Polki w Szwecji. Chciałabym przy okazji też podziękować Wam za ciepłe słowa w komentarzach ale przede wszystkim za przemiłe maile jakie od Was dostaję. Nie jestem w stanie odpowiedzieć na wszystkie od razu, ale wiedzcie, ze sprawiacie mi nimi wielka przyjemność. Dodajecie mi skrzydeł!
Gorąco Wam dziękuję i przytulam Was do serca!
Smaki jesieni
Jesień ma specjalny smak.
A właściwie kilka smaków, które sprawiają, że lubię jesień jeszcze bardziej. Smak numer jeden to absolutnie grzyby! Uwielbiam grzyby choć ciężko mnie zagonić do grzybobrania. Pracochłonne i czasochłonne przyrządzanie też działa na mnie zniechęcająco, ale zaciskam zęby i szoruję te kurki, smażę i duszę, i tylko kurki jesienią mogłabym jeść.
No właśnie. Kurki to czy rydze? Szwedzka nazwa tych leśnych owoców to kantarelle. Uwielbiane przez szwedzkie podniebienia a ostatnio i przez moje. Ostatnio, bo tak jak do bułeczek cynamonowych, do kantarelli musiałam się przyzwyczaić. Tęsknię za naszymi szlachetnymi borowikami i za maślakami rzecz jasna, ale tutaj jakoś ich nie widuję. Może za słabo się rozglądam?
Na grzybobraniu byliśmy w tym roku raz, ale nic nie wyszło z tego grzybobrania. Albo lato było za suche i za gorące, albo las nie ten, albo my za bardzo zakochani. Im dalej w las i im bardziej malała szansa na zauważenie tego, czego szukamy, tym bardziej rósł nasz apetyt na te żółte grzyby.
Szukaliśmy rydza …. i nic! Nawet muchomora.
Rozczarowani pojechaliśmy do sklepu i zobaczyliśmy piękne, świeżutkie, kraj importu Polska.
Nie mam na nie specjalnego przepisu, duszę je zwyczajnie na maśle. Z odrobiną soli. Delektuję się jak cennym rarytasem. Boskie! Znajomy Szwed mówi, że on dzieli grzyby na kantarelle i na zwykłe grzyby. Wszyscy tutaj kochają kantarelle, mają do nich szczególny sentyment a ich smak i zapach towarzyszy im całą jesień.
Innym smakiem, który kojarzy mi się z jesienią to smak dyni. Małymi ozdabiam kuchnię,
a z dużych robię zupę krem.
Nie robię z dyni wykwintnych potraw, bo chyba nawet się nie da, ale jako zupa krem z odrobiną ostrej i rozgrzewającej chilli, na lunch w chłodne jesienne dni jest wyśmienita!
No i oczywiście – smak numer trzy – jabłka!
Zjadamy cały rok, ale jesienią chce nam się je przerabiać na różne sposoby – piec, smażyć, suszyć i słodzić, i tym samym osładzać jesień.
Mój mąż uwielbia pieczone w całości z cukrem lub dżemem.
Ja nie pogardzę słodkim pieczonym jabłkiem, ale wolę suszone:-)
Moja mama zawsze jesienią dbała o to, by tych jabłkowych pyszności był odpowiedni zapas. Zdrowe i pyszne i takie jesienne! Pasują doskonale do chwil z książką, świetnie się pogryza podczas filmu (zamiast chipsów). Suszone naturalnie są lekko gumowe, a suszone w piekarniku są chrupiące i takie pyszne!
Ze wszystkich pór roku zdecydowanie najbardziej smakuje mi jesień. Ach, żebym jeszcze umiała piec szarlotkę….
Dziesięć przykazań czyli Jantelagen
Natura Szwedów jest bardzo zazdrosna.
A owa zazdrość wyraża się najbardziej w pragnieniu, żeby wszyscy byli równi. Dążenie do równości jest mocno zakorzenione w szwedzkiej mentalności i wszelkie przejawy bycia „ponad” spotykają się z niechęcią i zazdrością właśnie. Dlatego Szwedom, ba, wszystkim Skandynawom właściwie, dobrze jest znane i skrycie hołubione Prawo Jante (Jantelagen).
Pojęcie Jantelagen stworzył pisarz duńskiego pochodzenia Aksel Sandemose w swojej książce „Uciekinier w labiryncie” (1933). W jego powieściowym duńskim miasteczku Jante obowiązuje zasada, która jest jak tablica dziesięciu przykazań mówiących mieszkańcom Jante co myśleć i jak postępować.
1. Nie sądź, że jesteś kimś.
2. Nie sądź, że nam dorównujesz.
3. Nie sądź, że jesteś mądrzejszy od nas.
4. Nie sądź, że jesteś lepszy od nas.
5. Nie sądź, że wiesz więcej, niż my.
6. Nie sądź, że jesteś czymś więcej, niż my.
7. Nie sądź, że coś potrafisz.
8. Nie masz prawa śmiać się z nas.
9. Nie sądź, że komukolwiek będzie na tobie zależało.
10. Nie sądź, że możesz nas czegoś nauczyć.
Ogólne i dobitne przesłanie tych praw mówi im: „Nikt nie jest kimś specjalnym. Nie próbuj wyróżniać się ani udawać, że jesteś pod jakimkolwiek względem lepszy od innych”. Przejawy wyższości są potępiane a skromność jest w cenie.
W moich oczach stosowanie się do tych praw (świadome lub nieświadome) odzwierciedla się w ich nieskończonej tolerancji. Gej jest takim samym człowiekiem, jak hetero, kobieta jest równa mężczyźnie, upośledzeni są traktowani normalnie, wszyscy jesteśmy równi. Mam też odczucie, że te przykazania są obroną własnej wartości, nikt nie ma prawa jej zaniżyć i tym samym przygnębić drugiego człowieka. Prawo Jante można rozumieć odwrotnie, co w sumie daje i tak ten sam efekt: „Powinieneś wierzyć , że jesteś tak samo dobry jak inni, tak samo mądry, i masz takie same prawa”. Innym przejawem stosowania się do tych niepisanych praw jest niechęć Szwedów do konfliktów i stoicki spokój, którego im bardzo zazdroszczę.
Wiele razy przerabiałam Jantelagen na różne sposoby i im dłużej tu mieszkam, tym wyraźniej widzę te przykazania w codziennym życiu. Nie pochwalam zazdrości ale nad wyraz cenię tolerancję a równouprawnienie bardzo mi pasuje.
Jednym z aktualnych i bardzo mocnych przykładów szwedzkiej tolerancji był wczorajszy wyśpiewany protest na stadionie olimpijskim w Sztokholmie potępiający rosyjską nietolerancję do hbtq (homosexuella, bisexuella, transsexuella i queer). Ten olbrzymi chór zaśpiewał pod przykazaniem:
Żyj i pozwól żyć innym.
Dziś Szwecja jest słodka!
Gdy przyjechałam pierwszy raz do Szwecji poczułam TEN zapach.
Nie wiedziałam co to za zapach ale często czułam go w powietrzu. Szybko odkryłam, że to zapach cynamonowych bułeczek (kanelbulle). Szwedzi kochają słodkie wypieki ale chyba najbardziej właśnie te bułeczki. Podobnie jak bułeczki szafranowe (lussekatter), o których pisałam wcześniej, w Polka w Sztokholmie, wafle czy semle, które udało mi się upiec, cynamonowe bułeczki też mają swój dzień w kalendarzu.
Choć Szwecja zajada się nimi przez cały rok, to czwartego października rozkoszuje się nimi szczególnie. Ten dzień jest trochę trochę jakby znakiem, że zaczyna się sezon „siedzenia” w domu, pieczenia, pichcenia i osładzania sobie tym samym chłodnej już jesieni.
Słodkie, kaloryczne a dla kogoś, kto lubi cynamon (kanel) wręcz przepyszne. Ja musiałam się trochę przyzwyczaić do ich smaku i teraz dość często daję się na nie skusić.
Dziś zjadłam kilka (o zgrozo!) ale o odchudzaniu pomyślę jutro. Zresztą, przyda mi się trochę ciałka na zimę!
Lubię je bardzo ale zdarza się czasami, że zamieniałabym nawet kilka tych bułeczek na jednego świeżutkiego pączka z marmoladą…
Najnowsze komentarze