Miesiąc: czerwiec 2014
Moja historia cz. 1
Zawsze ciągnęło mnie do dużego miasta.
Dzieciństwo spędziłam w Polkowicach a lata wczesnej młodości w Lubinie (dolnośląskie). Gdy tylko stałam się osobą pełnoletnią kombinowałam, jak by tu uciec z małego miasteczka, w którym dzieje się tak niewiele. Marzyłam o mieście dużym, właściwie wielkim, najchętniej stolicy. W Lubinie zdążyłam zrobić szkołę zawodową i popracować trochę w sklepie. Pieniądze kiepskie, które w wilczej części szły na utrzymanie rodziny; z pracą rodziców było bardzo kiepsko, bywały miesiące, kiedy nikt z nas nie miał pracy. Marzyłam, by coś się zmieniło.
Pewnego dnia, na wakacjach poznałam dziewczynę, Lidkę (zdjęcie poniżej), która mieszkała w Piasecznie, koło Warszawy. Słysząc o moich marzeniach o wielkim mieście powiedziała z entuzjazmem: Przyjeżdżaj do mnie, dodatek PRACA w Gazecie Wyborczej jest gruby jak książka telefoniczna!
Nie trwało to długo, zanim się spakowałam i wyrywając się z objęć mamy udałam się na pociąg do Warszawy. Podróż trwała 6 godzin, a podczas podróży byłam tak szczęśliwa, że dokładnie tę drogę pamiętam. Wysiadłam w W-wie na dworcu centralnym i ogarnął mnie lekki niepokój. Warszawa wydała mi się taka wielka, pulsująca życiem i olśniewająca. Stałam i patrzyłam na Pałac Kultury z otwartą buzią. Poczułam się taka malutka, maleńka jak biedronka. Strach szeptał: nie uda ci się, nie uda, ale na szczęście przepełniała mnie ambicja i optymizm oraz niepohamowana ciekawość tego miasta. Podniosłam swoją niewielką torbę i ruszyłam w stronę metra.
Przez pierwsze miesiące mieszkałam u tej koleżanki, w Piasecznie, właściwie w domku na ogródkach działkowych. Domek był mały, bez ogrzewania i bieżącej wody. To była chyba zima stulecia, bo pamiętam, że zamarzła nam studnia a my (ja, koleżanka, jej mąż i ich roczny synek) spaliśmy w kurtkach. Warunki były straszne, ale ja byłam u nich szczęśliwa.
Pierwsza moja praca jaka mi się trafiła to roznoszenie ulotek. Szczekały za mną psy, błądziłam po nieznanych mi jeszcze okolicznych miastach i wsiach, zdarłam jedyne moje buty, a za zarobioną marną dniówkę kupowałam jedzenie dla nas wszystkich. Przyszła wiosna i poznałam moją wielką miłość, Bartka. Za chwilę znalazłam inną pracę, jako opiekunka do dzieci a po przepracowaniu miesiąca nie dostałam ani grosza. W końcu, gdy znalazłam trzecią pracę, również jako niania, mogłam wtedy wyprowadzić się od koleżanki i wynajęłam sobie pokój u kogoś obcego. U mojej pierwszej „prawdziwej” rodziny pracowałam ponad trzy lata. Trzy cudowne lata. Traktowano mnie jak członka rodziny, uczestniczyłam we wszystkich rodzinnych uroczystościach, nazywano mnie „kierowniczką”. Pani domu próbowała mnie namówić do zrobienia liceum, ale ja byłam po uszy zakochana i wtedy nie w głowie miałam naukę, chciałam zarabiać pieniądze i odbić sobie „biedę”.
Choć z pracą i finansami układało się wyśmienicie, nie umiałam sobie radzić z pieniędzmi. Nigdy nie chodziłam głodna, ale były dni, kiedy do pracy szłam kilka kilometrów pieszo, bo nie miałam na bilet. Miałam tylko jedyną parę spodni, które gdy po praniu nie zdążyły wyschnąć, nosiłam mokre. Potrafiłam całą pensję wydać na przyjemności, pojechałam na swoje pierwsze wakacje nad morzem, zobaczyłam pierwszy raz w życiu Bałtyk.
Często zmieniałam stancję, bo ciągle było coś nie tak. Przeprowadzałam się siedem razy! Nie raz zostałam oszukana, najemcy przynosili mi otwartą pocztę, krzyczano na mnie, że codziennie biorę prysznic. Gdy moja siódma stancja okazała się niewypałem, rodzina, u której pracowałam, wzięła mnie do siebie.
Ale ja, choć kochałam tę rodzinę całym sercem, nie chciałam mieszkać w miejscu pracy. Krewna pana domu dała mi kontakt do kobiety, która miała pokój do wynajęcia. Maleńką różową karteczkę z numerem telefonu i adresem, napisanym przez nią samą mam do dzisiaj. Pamiętam nasze pierwsze spotkanie. Pamiętam, jak była ubrana i pamiętam naszą całą rozmowę. Wciąż widzę obrazek: ona, siedząca na sofie, z psiną na kolanach, otoczona chmurką dymu papierosowego, w tle ogromna biblioteka. Zapytała mnie, czego pragnę w życiu, odpowiedziałam, że szukam domu. Usłyszałam: to właśnie go znalazłaś.
Ma na imię Halina. Wprowadziłam się do niej i spędziłam w jej domu równiutkie siedem lat. Siedem cudownych lat. Choć czasem przechodziłam osobiste piekło, spotkanie tej kobiety było czymś najlepszym, co mogło mi się w życiu przytrafić.
Dlaczego?
c.d.n.
Podróż inlandsbanan – refleksje
Wczoraj skończyła się nasza 6-dniowa podróż koleją śródlądową wzdłuż Szwecji.
Tak jak wszystko na świecie również i ta forma wycieczki ma plusy i minusy. Chciałabym się podzielić z Wami naszymi refleksjami na temat samej podróży tym pociągiem oraz pokazać poprzez garść zdjęć to, co po drodze widzieliśmy.
Krajobrazy widziane w biegu, za oknem pociągu zmieniała się w hipnotyzujący sposób, widzieliśmy ciągnące się kilometrami lasy, grzęzawiska, wodospady, rzeki i jeziora. Im dalej na północ tym bardziej surowa natura i przyroda. To było tej podróży zdecydowanie wielkim urokiem.
Bardzo przyjemnym elementem podróży są oczywiście spotykane i zauważane renifery i łosie, czasem też inne zwierzęta. Renifery latem przebywają na torach, bo na torach jest większy przewiew, (przeciąg) który chłodzi je i odgania od nich uciążliwe komary. Poza tym, zwierzęta te (szczególnie renifery) nie boją się pociągów. Udało nam się nagrać kilka filmików z reniferami, łosie nie były zainteresowane filmową sławą. Kliknij na zdjęcie poniżej i zobacz filmik.
Podróż przez Szwecję to podróż przez niekończące się lasy poprzetykane innymi elementami natury, jak rzeki czy jeziora. Podróż Inlandsbanan to także wycieczka dla turystów, dlatego też pociąg zatrzymuje się na wybranych stacjach, na których można napić się kawy, zjeść lunch, zobaczyć małe muzeum, przyjrzeć się bliżej północnej roślinności czy zwyczajnie gdzieś w pobliżu stacji odpocząć. Te postoje są z góry zaplanowane i są jakby częścią wycieczki.
Ciekawe było przejście przez most, w Pite Älv, który jest mostem zarówno kolejowym jak i drogowym.
Kliknij na zdjęcie poniżej i zobacz króciutki filmik.
Sympatyczne (a dla niektórych emocjonujące) było także przekroczenie koła podbiegunowego.
Te elementy wycieczki były piękne, ale jak wspomniałam, wszystko ma swoje plusy i minusy. Nasza wycieczka Inlandsbanan trwała 6 dni i wydaje się nam, że to stanowczo za długo i że w zupełności wystarczy przejechać tylko jeden lub dwa odcinki tej trasy, żeby poczuć jak to jest. Siedzenie w jednej pozycji długo, czasem spanie na siedzącą, z ciągle opadającą głową, (odległości między stacjami nie są długie ale jeśli wybierze się odcinek trasy między dwoma odległymi miastami, tak jak my raz jechaliśmy z Gällivare do Östersund 14 godzin, to taka droga może naprawdę zmęczyć). Minusem było także to, że sygnały (trąbienie) bywały w niektórych pociągach tak głośne i częste, że aż denerwowało.
Podsumowując całą wyprawę inlandsbanan, możemy uczciwie powiedzieć, że warto wybrać się na taką wycieczkę. Można wybrać tylko kawałek trasy, wtedy kupuje się tylko bilet na konkretny odcinek i wtedy nie jest tak drogo. Szwecja jest piękna a jej piękno jest tak ukryte, że czasem trzeba wsiąść do pociągu, śródlądowego i dać się powieźć ku przygodzie.
Oto trasa podróży:
Rozkład jazdy oraz strona internetowa Inlandsbanan, na której znajdziecie potrzebne informacje, również po angielsku.
Kopalnie w Gällivare
W Gällivare znajdują się dwie olbrzymie kopalnie, kopalnia żelaza (LKAB) oraz kopalnia miedzi (BOLIDEN).
Najpierw pojechaliśmy do muzeum poświęconym kopalni żelaza opowiadającym o historii kopalni oraz o badaniach naukowych nad żelazem i innymi minerałami.
Po wizycie w muzeum i ośrodku badawczym zjechaliśmy autobusem (i pracownicy, i turyści jeżdżą na dół autobusem) do samej kopalni, długimi tunelami na dół, na głębokość 1 250 metrów. Łączna długość tuneli i dróg w całej kopalni wynosi ok. 700 km!
O nie, takie piękne słońce, a my musimy na kilometr pod ziemię!
Ruda tam wydobywana w postaci kamienia jest bardzo bogata w żelazo (ok. 45 – 50%). W kopalni rozsadzana a potem kruszona jest skała, która trasportowana jest szybkimi windami i taśmami na górę, do dalszej obróbki, gdzie zostaje zmielona. Końcowym produktem jest ten miał ale najczęściej małe kulki nazywane pellets. Dzienna produkcja żelaza odpowiada zapotrzebowaniu żelaza na zbudowanie sześciu wież Eiffla.
Znajdowały się tam też ogromne różne warsztaty, myjnie, restauracja, stacja kontrolna.
Druga kopalnia, którą odwiedziliśmy była odkrywkowa kopalnia miedzi Boliden Aitik, kilka km na południe od Gällivare.
Ta kopalnia jest długa na 3 km i głęboka na 450 m. Ruda w tej koplani zawiera tylko o,25% miedzi ale także srebro i złoto. Złoża ładowane są przez koparki, której szufla na raz ładuje po 80 ton do ciężarówek, które mieszczą ok. 320 ton złoża. Zarówno te koparki jak i ciężarówki są jednymi z największych na świecie. Ta kopalnia jest równie imponujaca, (to największa kopalnia w Szwecji) ale szczególnie te maszyny. Praca w tej kopalni wre na okrągło, całą dobę, przez cały rok. Ciekawostką dla nas było to, że 50 procent zatrudnionych w kopalni to kobiety i że tylko kobiety prowadzą ciężarówki, bo one jeżdżą delikatnie i ostrożnie, tak że te maszyny rzadziej się psują.
Obie kopalnie były fascynujące, ale sprawiały dla mnie trochę przerażające wrażenie. Zwłaszcza ta pierwsza. Mnie w ogóle nie przyszłoby do głowy pojechać do kopalni, nie tylko dlatego, że takie miejsca wydają mi się niebezpieczne, ale chociażby dlatego, że są one mało przyjemne – zimne, ciemne, klaustrofobiczne. Ale, że mam męża, który ma własne pomysły na zwiedzanie miasta, znalazłam się i tam. Jednak muszę przyznać jedną rzecz. Choć wiedziałam, co oznacza praca w kopalni, tam na dole, kilometr pod ziemią, widząc pracę górników i te wielkie złoża i maszyny oraz gdy poczułam strach przed zawaleniem, zrozumiałam wielkość i znaczenie tego rodzaju pracy. Mój szacunek do górniczej pracy wzrósł tysiąckroć i chylę wszystkim górnikom czoła.
Dzień polarny – midnattssol
Dotarliśmy wczoraj (24.06 ) do końcowej stacji Inlandsbanan, do Gällivare w Laponii.
Późnym wieczorem, w nocy właściwie pojechaliśmy autobusem na górę Dundret, żeby podziwiać słońce na niebie w środku nocy (midnattssol, midnight sun). Tak jak w ciągu dnia niebo było czyste a na nim piękne słońce…
Tak po północy, na górze nie mieliśmy już szczęścia – niebo zaszło ołowianymi chmurami.
Posiedzieliśmy pół godziny w schronisku, rozgrzewając się kawa, bo było naprawdę zimno, (w ogóle to lato jest wyjątkowo zimne). A tam na gorze, jeszcze leży śnieg.
Pomimo, że nie widziałam słońca w całej jego okazałości, bo schowało się za ciężką chmurą, jest to jednak duże przeżycie i niesamowite wrażenie. Może jutro, a właściwie dzisiaj (ja już się gubię, kiedy jest noc a kiedy dzień, cały czas jest widno) będzie „nocą” bezchmurne niebo. Inaczej będę musiała wrócić tu za rok.
Arvidsjaur i Koło Podbiegunowe
W niedzielę, 22 czerwca dotarliśmy do ciekawego miasteczka Arvisdsjaur.
Pierwszym moim z nim skojarzeniem był serial Przystanek Alaska – na stacji przed wielkim drewnianym łosiem witał nas charyzmatyczny gitarzysta, który grał i śpiewał What a wonderful world, w nieco senniejszej wersji. Nie mniej senne było cale miasteczko; nie wiem, ile ludzi tu mieszka ale wydawać by się mogło, że prawie nikt.
A podobno mieszka tu około 7 000 osób. Latem zagląda tu sporo turystów, na których czekają różne atrakcje, między innymi pole puttingowe, basen, korty tenisowe, pola kempingowe a zimą skutery śnieżne i psie zaprzęgi.
Spodziewaliśmy się deszczu i chłodu a miasto przywitało nas słońcem, które wyciagnęło nas zaraz na spacer. Spacerowaliśmy tymi pustymi uliczkami długo, do bardzo późnej godziny.
Na tym uroczym molo chcieliśmy złapać zachód słońca ale słońce nie chciało zajść… Następnego dnia (poniedziałek) mieliśmy jeszcze prawie cały dzień do przyjazdu pociągu (inlandsbanan), że postanowiliśmy zbadać, co w mieście jest ciekawego do zobaczenia. Z pozoru niepozorne miasto kryje w sobie ciekawe miejsca. Największą jego atrakcja jest lapońskie miasteczko (Lappstaden), tradycyjna wioska Samów z XVIII w.
Taką drewniana chatę w kształcie szałasu Samowie nazywają KÅTA.
Wioska ta była opustoszała, domki zamknięte na kłódki, ale od czasu do czasu miejsce to ożywa, bo Samowie organizują tutaj swoje festiwale.
Zwykłe domy mieszkalne czy schroniska też miały nieco inny wygląd, trochę bardziej ozdobne ganki i okiennice, ale ogólnie architektura jest typowo szwedzka. Spotkana i zapytana o drogę kobieta okazuje się mila i rozmowna. Korzystając z tego, wypytaliśmy ją także o życie w tym mieście i o pogodę. Mówiła, że zima trwa tutaj od października do połowy maja i potrafi być do -30 stopni, a latem bywa około 15 -20 stopni. I że ona woli zimę, bo wtedy wie, jak się ubrać. Zima zawsze śnieg i mróz. A tak, latem, czasem grzeje, czasem wieje… Kłopot!
Udało nam się wejść na górę widokową, skąd rozciągał się widok na cały Arvidsjaur.
Spalone marszem kalorie uzupełniliśmy typowym daniem regionalnym PALT. Są podobne do knedli, z boczkiem w środku. Do tego wzięliśmy dziczyznę w sosie. Wyglądało to mizernie, jak więzienna kolacja ale było przepyszne!
Posileni mieliśmy silę pójść jeszcze dalej, by odwiedzić katolicki kościół,
… i na koniec małe muzeum – Starą Posiadłość Księdza (Gamla Prästgården). Muzeum opowiadające o historii Arvidsjaur połączone jest z kawiarnią i butkiem z pamiątkami.
W ciągu dnia więcej było ludzi na ulicach. Uśmiechnięci tubylcy wyglądali na zadowolonych z życia.
Miasto obejrzane i zwiedzone w każdym kącie musieliśmy opuścić o czwartej po południu, bo już czekał na nas pociąg.
Jechaliśmy około 3 godzin, pogoda za oknem pociągu piękna, a ja na północną, dziką przyrodę nie mogłam się napatrzeć. Użyłam też swoich dawno nie używanych kobiecych sztuczek i wprosiłam się do kabiny maszynisty, by móc polować z kamerą na zwierzynę. Jadąc w kabinie i widząc drogę jak na dłoni przed sobą czułam się zahipnotyzowana. I polowanie się udało! Kliknij na zdjęcie poniżej i zobacz filmik!
A pod sam koniec podroży przekroczyliśmy Koło Podbiegunowe. Dostaliśmy certyfikaty na pamiątke.
Już jest niby noc, w pół do drugiej a wciąż jest widno za oknem. Tutaj, teraz, słońce w ogóle nie zachodzi.
Kolej śródlądowa – Inlandsbanan
Inlandsbanan to kolej wiodąca przez środkową część kraju od Kristinehamn do Gällivare w Laponii.
Pomysł wybudowania kolei zrodził się w roku 1894 ale minęło prawie 40 lat, zanim budowa została ukończona w 1937 roku. Inicjatorem tej budowy był Axel Rappe. Obecnie jest to kolej w głównym przeznaczeniu turystyczna latem, ale służy również jako towarowa przez cały rok.
Cała trasa ma prawie 1 300 km. Można dowolnie zaplanować sobie wycieczkę i regulować podróż, wysiadać na wybranych stacjach i zostać w wybranych miastach. Można kupić bilet na poszczególne odcinki lub bilet/karta, która jest ważna dwa tygodnie, bez ograniczeń na całej trasie. Karta na 2 tygodnie kosztuje 1 795 koron (około 900 zł). Dzieci, (jedno lub dwoje) w towarzystwie dorosłych jada za darmo, trzecie i więcej, za połowę ceny. Młodzież od 16 do 25 lat ma 25% zniżki. Nie ma zniżki dla studentów spoza Szwecji. Emeryci, powyżej 65 lat, 10% zniżki. Uwaga! Bilety InterRail oraz Eurail upoważniają do bezpłatnego poruszania się na całej trasie. Informacje o biletach i szczegółach wycieczki znajdziecie na stronie oficjalnej Inlandsbanan. (Po szwedzku, angielsku i niemiecku).
Przejażdżka tą koleją to wyśmienita okazja do zapoznania się z pięknymi zakątkami Szwecji. Trasa wiedzie przez środek kraju, a więc miejscami widzimy niedostępne i dzikie obszary.
Po drodze są przystanki, żeby rozprostować kości i żeby móc bliżej przyjrzeć się przyrodzie i ciekawym miejscom. Czasem zatrzymuje się w lesie, tak jak tu, na stacji Björnidet, żeby po przejściu ok. 300 metrów podróżni mogli zobaczyć niedźwiedzią gawrę.
Czasem zatrzymuje się przy urokliwych starych stacjach kolejowych, np, takich jak ta malutka, najmniejsza stacja w Skandynawii:
Albo przy większych miasteczkach, lub wioskach, gdzie zwykle zatrzymujemy się na lunch albo kawę.
Obowiązkowym wręcz punktem jest tez muzeum inlandsbana, w Sorsele.
Przystanki są atrakcją programu, jednak główną częścią wycieczki i właściwie cały jej urok tkwi po prostu w samej podróży przez kraj i podziwianie krajobrazu i pięknej, z każdym kilometrem zmieniającej się przyrody. Uważnym trafiają się widoki łosi, których im dalej na północ, tym więcej. Czasami maszynista próbuje zatrzymać pociąg, żeby ich nie staranować, bo sobie chodzą po torach. Niestety ginie dużo łosi i reniferów na tej trasie. Dzisiaj udało mi się zobaczyć dwa łosie 🙂 Niestety wtedy, zamiast aparatu miałam w ręku kanapkę.
Pogoda nam sprzyja jak na razie, ale czujemy, ze jest coraz zimniej. Jesteśmy teraz w Arvidsjaur (miasteczko wygląda jak żywcem wyjęte z serialu Przystanek Alaska), ale jutro ruszamy w dalszą podróż do ostatniej stacji przez Jokkmokk, do Gällivare, gdzie zostaniemy trochę, by potem tą samą drogą wracać z powrotem do Mora.
Midsommar w Dalarna cz. 3 Rättvik
Sobota, 21 czerwca
Dziś jest właściwy Midsommar, święto przesilenia letniego. Rano byliśmy na pięknej mszy w kościele w Rättvik. Tak jak dnia poprzedniego, ubrani w folkowe stroje z Dalarny kobiety i mężczyźni przypłynęli z różnych stron jeziora Siljan łodziami aż do samego kościoła.
Udali się do kościoła, przed którym stali chwile.
potem weszli do środka i zaczęła się msza. Dla nas niezwykła i wzruszająca. Z muzyką, chórem i co nas zaskoczyło – tańcem w czasie mszy.
Kliknij na zdjęcie poniżej i zobacz filmik:
Tradycja przypływania łodzią do kościoła sięga setek lat, kiedy do kościoła można było dostać się najłatwiej drogą wodną, przez jezioro Siljan.
Obok tego pięknego kościoła stoi pomnik ku czci Gustawa Wazy, gdzie zaczęła się jego walka o wyzwolenie Szwecji spod okupacji duńskiej.
Dalarna, a zwłaszcza rejon jeziora Siljan zauroczył mnie (nas!) do tego stopnia, że z pewnością wrócimy tu ponownie. Tak dużą ilość wrażeń i wzruszeń, i tak wiele do opowiedzenia o Dalarna, sprawia, że będę nie jeden jeszcze raz wspominała te rejony i postaram się opowiedzieć o każdym z tych miejsc z osobna.
Midsommar w Dalarna cz. 2 Leksand
Sobota, 21 czerwca
Piątkowy Midsommar (Midsommarafton 20 czerwca) spędziliśmy w Leksand, w dwóch różnych miejscach. Pierwszy, niedaleko kościoła, w ogrodzie, mały, kameralny ze specjalnym udziałem dzieci, które ochoczo ubierały majstång. Przy okazji dowiedzieliśmy się, że w Dalarna na midsommarstång (midsommarowy słup) mówi się majstång (słup umajony).
Po tańcach poszliśmy świętować Midsommar okrzyknięty największym Midsommarem w Szwecji. Najpierw przy rzece, Österdalälven czekaliśmy na wysławione łodzie z ubranymi w regionalne stroje mieszkańcami Dalarna. Widok tych spokojnie sunących łodzi był naprawdę ujmujący.
Potem ludzie ci, jak barwny orszak wysiedli z łodzi i razem z innymi (było prawdopodobnie 15 000 ludzi) całą procesją szli ulicami aż do wielkiego „dołu”, w którym czekał na podniesienie najdłuższy w Szwecji słup midsommarowy (ok. 26 metrów). Tak wyglądał on, lezący jeszcze w czwartek.
A tak wczoraj. Ogromny grajdół wypełnił się szybko ludźmi. Czekaliśmy na moment wejścia orszaku i wniesienia flagi, przy akompaniamencie ludowej muzyki. Nastroje były wspaniałe, jakże by inaczej, skoro choć chłodno, słońce świeci? A zapowiadali deszcz!
Gdy wszedł orszak zaniemówiłam z wrażenia. Zrozumiałam czar, magię i wielkość tych obchodów tutaj w Dalarna. Wzruszenie ścisnęło gardło, to było coś pięknego!
Potem były uroczyste przemówienia, ludowe pieśni i tańce. Przemówienia odbyły się w kilku językach, z pozdrowieniem dla imigrantów i były tłumaczone nawet na język migowy.
Podnoszenie ogromnego słupa trwało dosyć długo, było urozmaicone występami muzycznymi, zgromadzeni zaś ludzie robili fale…
Gdy słup został postawiony do pionu, odśpiewaliśmy na stojąco hymn narodowy.
Po hymnie zostaliśmy zaproszeni do tańca, widok takiej ogromnej tańczącej masy ludzi robił spore wrażenie. Wygląda na to, że wszyscy bawili się wyśmienicie. My na pewno! Kliknij na zdjęcie poniżej i zobacz mój filmik:
Po zabawie, około 23, poszliśmy na molo, ochłonąć w wrażenia i popatrzeć na zachód słońca nad Rättvik.
Byłam zbyt zmęczona by zdać realcje na bieżąco, a dziś od samego rana kolejne atrakcje. Postaram sie o ich napisać po poludniu, już w pociągu „Inlandsbana” w drodze na północ Szwecji.
Miłego popołudnia, Skarby!
Midsommar w Dalarna cz. 1 Sjurberg
Midsommar to bardzo ważne, jeśli nie najważniejsze święto w życiu Szwecji.
Pytałam wielu Szwedów, słyszałam w rozmowach innych: Midsommar jest dla nich bardziej ukochanym świętem niż Boże Narodzenie czy jakiekolwiek inne wielkie święto. Próbowałam zrozumieć, co sprawia, że Midsommar jest tak umiłowany i stawiany tak wysoko na piedestale. Czy to tęsknota za latem? Czekanie na zielone ciepłe dni przez 10 ponurych, zimnych miesięcy? Czy to czar białych nocy? Budzące się z zimowego snu miłosne popędy?
Na to pytanie nie znajdę odpowiedzi. Mogę tylko dać ponieść się magii Midsommaru.
Do tej pory obchodziłam Midsommar zawsze w jednym miejscu, w Herresta, niedaleko Mariefred, ale nadszedł w końcu czas, by poczuć „prawdziwy” Midsommar. Bo jeśli świętować to najpiękniejsze święto to tylko w Dalarna. Dalarna uważana jest w Szwecji za główny ośrodek obchodzenia Midsommaru. Za centrum, za serce Midsommaru. Dlatego zdecydowaliśmy się przyjechać tu, do Dalarna na trzy dni. Tutaj, w kilku miejscowościach, w setkach miejsc skupionych wokół jeziora Siljan świętowanie trwa tu cały tydzień, od niedzieli do niedzieli. Główne trzy miasta, w których odbywają się największe imprezy to Mora, Rättvik i Leksand.
Jesteśmy teraz w Rättvik, uroczej miejscowości, i już mamy za sobą pierwszy Midsommar, kilka km na polnoc od Rättvik, w Sjurberg. Kameralny i jak zawsze i wszędzie – wzrusząjacy.
Słowa nie oddadzą ani uroku Rättvik, ani dowcipu miejsca, w którym mieszkamy stary norweski wagon, ani uroku jeziora Siljan (cudownego, osnutego legendami, magicznego, naprawdę pięknego), ani też samego podniesienia umajonego słupa i zabawy wokół niego w takt regionalnej muzyki.
Oto fotografie, które pieczołowicie wybrałam, choć chciałabym wstawić wszystkie, jakie zrobiłam!
Już noc, już oczy się kleją, czas na sen, jutro świętowania ciąg dalszy!
Do zobaczenia jutro!
Styl wiejski, sielski czyli lantlig
Lantlig to określenie stylu. I nie tylko.
Lantliv (lant – wieś, liv – życie) to życie za miastem, na wsi (på landet), życie spokojne, sielskie, anielskie. Styl lantlig (wiejski) to rzeczy stare, ale nie dosłownie antyki, raczej rzeczy (domy, meble, przedmioty) nadgryzione zębem czasu ale i mające nienowoczesny wygląd i charakter. Styl lantlig to styl idylliczny, arkadyjski, romantyczny. Taki cukierek dla oka, balsam dla duszy. W moim odczuciu jest taki… skandynawski ale właściwie styl taki pojawia się wszędzie na świecie, znany pod nazwą Shabby chic, choć to nie jest dokładnie to samo, co skandynawski styl wiejski.
Rzeczy w tym stylu to rzeczy inspirowane naturą, zwykle proste, surowe a w swej prostocie i surowości piękne. To rzeczy wykonane z drewna, szkła, kamienia, lnu, żelaza, miedzi. Można powiedzieć, że lantliv to także styl vintage, rustykalny, romantyczny.
W Mariefred jest kilka butików, których odwiedzenie jest dla mnie wręcz (sic!) obowiązkowe. Nawet gdy wyjdę z tych butików z pustymi rękami, wejść do nich i pobyć w nich po prostu muszę. Jeden z nich to Pastell Hörnan (otwarty w 1982 roku), w których kupić można pościel, ręczniki, zasłony, ceramikę, ozdoby. Pościel i ręczniki są projektowane przez własną firmę marki Classic Textile a każda rzecz jest sprowadzona do sklepu po starannym i przemyślanym wyborze, a ponadto sklep ten podąża krok w krok za zmieniająca się modą. Dlatego też całość butiku ma harmonijny charakter.
Drugi mój ulubiony butik to Jerners Rum. Tutaj jest nieco więcej przedmiotów do ozdobienia wnętrza domu, szczególnie kuchni. Są tutaj także kwiaty, zabawki i naturalne kosmetyki. Ogromny wybór świec, świeczników, lampek przyprawia o zawrót głowy. A wyposażenie butiku jest dla mnie bardzo inspirujące.
Szwedzki design, którego styl wiejski jest dużą częścią, jest znany na całym świecie. Inspirowany naturą, prosty i jasny może naprawdę podbić serce. Moje podbił bardzo szybko. W Polsce urządzałam się kolorowo, funkcjonalnie a właściwie… w kilku stylach na raz, czyli prościej mówiąc, bez stylu. Mój mąż miał urządzone mieszkanie w podobny sposób, ale w rok doprowadziłam do tego, że cały nasz dom diametralnie się zmienił. Od koloru ścian, poprzez meble aż po drobiazgi. Chociaż wciąż nie jest do końca tak urządzony, jak bym chciała, ponieważ styl lantlig, który tak sobie upodobałam, najlepiej czuje się w domku za miastem. Może kiedyś? …
Ostatnie dwa zdjęcia pochodzą z Flex Inredning. Pozostałe z własnego archiwum.
Najnowsze komentarze