Wprowadziłam się do Halinki w październiku 2002 roku.
Ale zanim zacznę dzisiejszą opowieść, należy się parę słów więcej o jej osobie.
Halinka pochodzi z żydowskiej rodziny, wychowała się w Łodzi, potem przeniosła się do Warszawy. Najczarniejszym okresem w jej życiu była wojna. Niemal całą jej rodzinę wymordowali Niemcy. Dobrzy ludzie pomogli jej i jej matce ukrywać się, co sprawiło, że obie przeżyły wojnę. Jej matka dożyła 97 lat. Wojnę Halinka wspomina bardzo źle, wojna zostawiła w niej do dzisiaj nie zagojoną traumę.
Kiedy u niej zamieszkałam, była wówczas 70 letnią, emerytowaną już panią profesor socjologii na Politechnice Warszawskiej. Jest współautorką czterech części książki „Dzieci Holocaustu mówią”. Prawdziwy altruista, człowiek o sercu wielkim jak kula ziemska, sercu nawet nie złotym, tylko diamentowym. Jest bardzo dobrym człowiekiem, cierpliwym i wyrozumiałym. Jej dom był otwarty, odwiedzali jej dawni studenci, przyjaciółki, znajomi i całkiem obcy. Do jej drzwi pukali bezdomni, bo wiedzieli, że dostaną parę złotych; podrzucano jej znalezione pieski, bo dobrze wiedziano, że Halinka pomoże znaleźć dla nich przytulne schronienie na resztę psiego życia. Dwa pieski znalazły dom u niej samej.
Pomagała wszystkim jak tylko mogła. Przez wiele lat odwiedzała z obiadami przykutą do ciężkiego respiratora sąsiadkę pomimo, że ona miała dwie dorosłe i zdrowe córki. Gdyby nie Halinka, sąsiadka ta umarłaby z głodu i poczucia opuszczenia. Smutnymi oczami oglądała codzienne wiadomości pomijając cichym westchnieniem zło tego świata. Moje paplanie o własnych głupich problemach kwitowała z filozoficznym sarkazmem: „obyś tylko takie wspaniałe problemy miała” a na moje narzekanie na ludzi mówiła „każdy jest jakiś”.
Do jej warszawskiego mieszkania i do jej spokojnego życia weszłam jako naiwne roztrzepane dziewczę z zawodówką w garści i wielkimi ambicjami, które jakoś ciężko było mi zrealizować. Ledwie zdążyłam się zadomowić, Halinka zarzuciła na mnie swą magiczną sieć. Mówiła: – „To się nie godzi, żeby taka fajna dziewczyna po świecie bez matury chodziła”. O szkole mówiła ciągle, codziennie wracała do tematu, bo moja odpowiedź, że „zrobię, zrobię” nie była dla niej zadowalająca. To był październik, szkoły nabrały rozpędu, a jej najlepszym argumentem, by pójść do szkoły było to, że znajdowała się ona po drugiej stronie ulicy.
Ja wówczas nie miałam ochoty na żadną szkołę, bo właśnie, po 2 latach zostawił mnie chłopak. Ale uparta kobieta nie dawała za wygraną i postawiła ultimatum, że „jeśli chcę u niej mieszkać, to mam iść do liceum. Koniec kropka”.
No to poszłam. Na odczepnego i dla świętego spokoju, z lekkim poślizgiem zaczęłam 2 letnie liceum dla dorosłych. Och, Jezu, jak ciężko mi było się uczyć, tak bardzo odwykłam, tak wiele zapomniałam! Przychodziłam z pracy strasznie zmęczona, ale brałam prysznic, jadłam kolację, robiłam kawę i zawzięcie brałam się do nauki. W weekendy chciałam na dyskoteki, nie do notatek. Do nauki często się zmuszałam. Ze ścisłych przedmiotów musiałam brać korepetycje (za które płaciła Halinka, bo wiedziała, że inaczej zrezygnuję ze szkoły), w przedmiotach humanistycznych pomagała mi ona sama, ponieważ była uczonym człowiekiem. Bywało, że chciała mi trzepnąć księgą w głowę, ze złości na moją tępotę, ale tłumaczyła i uczyła cierpliwie. A ja nie jeden raz chciałam odpuścić, ale z czasem, przed maturą zaczęło mi się nawet w szkole podobać, i koniec końców maturę zdałam na pięknych czwórkach. Zamarzył mi się uniwersytet.
Z Halinką zaczęłam się powolutku i silnie zżywać. Po roku mieszkania u niej przestała ode mnie brać pieniądze za stancję. Mówiła: „to jest także twój dom”. Ona nie tylko uczyła mnie historii i poprawnej polszczyzny, ale też dobrych manier. Gdy źle podałam do stołu albo siadałam do obiadu z podkurczonymi na krześle nogami, nie jadła. Na moje pytanie: „czemu nie jesz?” odpowiadała miękko: „bo mi odbierasz apetyt”.
Halinka nie ma dzieci i traktowała mnie jak córkę, choć długo tego słowem nie wyraziła. Była w stosunku do mnie bardzo opiekuńcza. Pokochałam ją. Mimo, że mam kochającą i kochaną mamę, Halinka po dwóch latach mojego u niej życia, co roku dostawała ode mnie bukiet kwiatów na Dzień Matki. Nie było wtedy żadnych słów, a ona wzruszenie swoje skrywała w płatkach róż.
Gdy skończyłam to „wymuszone” liceum, Halinka powiedziała mi, że przez rok będzie przygotowywać mnie do egzaminu na studia wyższe. Zrobiło mi się przykro, że we mnie nie wierzy. Uniosłam się honorem i w tajemnicy przed nią złożyłam podania do trzech pedagogicznych szkół wyższych w Warszawie. Pedagogika była moim oczywistym wyborem, bo zawsze kochałam dzieci i od dziecka marzyłam o pracy z najmłodszymi. W moich staraniach o studia pomogły mi dwie Moniki, jedna (M.S.) w sprawach formalnych, podania, wnioski itp. a druga (M. G.) w przebrnięciu przez zalecone do egzaminów lektury. Pierwszy egzamin wstępny miałam na Uniwersytecie Warszawskim.
To były wakacje 2004. Mieszkałam wtedy przez całe lato u rodziny, u której wcześniej pracowałam. Rodzina ta była na wakacjach a ja zostałam z ich psem.
Pewnego dnia, dokładnie 5 lipca 2004, elegancko ubrana wychodziłam właśnie na drugi wstępny egzamin na inną, drugą z kolei uczelnię, kiedy zatrzymał mnie telefon z Uniwersytetu z informacją, że zostałam przyjęta na pięcioletnie magisterskie studia w kierunku Nauczanie początkowe. Z wrażenia i szoku odebrało mi głos i nie miałam czym podziękować. Zapłakana ze szczęścia pojechałam do domu, do Halinki. Gdy jej powiedziałam co zrobiłam, co się stało, płakałyśmy już obie, (płaczę nawet teraz, gdy o tym piszę). To była jedna z najpiękniejszych chwil w moim życiu.
W kawiarni Czuły Barbarzyńca, w Warszawie
W październiku zaczęłam studia. To były wspaniałe lata, jeśli wezmę pod uwagę same studia, których naprawdę nie mogłam wybrać lepiej. Kontakt ze światem uniwersyteckim, z ambitnymi, uduchowianymi studentami, fantastycznymi dziewczynami, z pedagogiką. Nowe znajomości, nowe horyzonty, przyrastająca wiedza. Dreszcz jaki się czuje, kiedy się kwitnie.
Jednocześnie nabierałam doświadczenia w zawodowej pracy z dziećmi, pracowałam jako opiekunka, już u innej rodziny, u której też pracowałam ponad trzy lata i która na koniec zabrała mnie na wakacje do Chorwacji. Tu muszę dodać, że miałam szczęście, (poza jednym przypadkiem), że trafiałam do dobrych rodzin, na długie lata. Przy wyborze pracy kierowałam się intuicją, która rzadko mnie zawodziła. Od trzeciego roku studiów pracę godziłam z praktykami w przedszkolu i szkole podstawowej, co bardzo przyjemnie wspominam. Przez ostatni rok studiów pracowałam jako nauczycielka w przedszkolu. To był okres wytężonej pracy, nauki, praktyk ale i imprez, dyskotek, co rusz nowych miłości i przyjaźni.
To była jasna strona tych 7 lat.
c.d.n
i ja sie poplakalam…jejku jaki cudowny czlowek ta Pani Halinka, szok!takich ludzi jest tak niewiele…..tak jak napisalas.. DIAMENT.
-malvina-
To wyjatkowe szczescie spotkac wlasnie taka osobe z otwartym olbrzymim sercem i zyciowa wiedza, wlasnie tam wlasnie wtedy. Chec do nauki i wlasnego rozwoju musiala juz drzemac w Tobie gleboko wczesniej i tylko czekala na odpowiednie warunki. Pogodzic zas studia z praca zarobkowa to wielkie wyzwanie i swiadczy o duzej przedsiebiorczosci, pracowitosci i umiejetnosciach organizacyjnych. A czas na rozrywke/odpoczynek w takim intensywnym schemacie to koniecznosc, nawet jak sie juz „tylko” pracuje.
Uklon z szacunkiem dla pani profesor !
Pozwolisz,że nieśmiało zapytam raz jeszcze…,dlaczego nie książka Moniko???? Jestem pod ogromnym wrażeniem,pozdrawiam,mirka 😉
Uwielbiam Twoją autobiografię, piszesz w taki wzruszający sposób i z nie gardzisz dobrym słowem o innych ludziach, którzy wypełnili lata Twojego życia. Nie można oderwać oczu od kolejnych słów Twojej historii Moniko.
Twoja historia jest niesamowita! Zgadzam się z komentarzem wyżej, że to właściwie świetny materiał na książkę, razem z Twoimi spostrzeżeniami z życia na szwedzkiej ziemi. I raz jeszcze podziwiam za odwagę w dzieleniu się w sumie dość intymnymi przeżyciami z życia prywatnego.
Ściskam!
Pani Moniko….Przeczytałam kolejną część wspomnień….oczy mam jeszcze mokre…Może dlatego ,ze odnalazłam w nich fragment swojej autobiografii.Cudownie,że spotykała Pani tak wspaniałych i wartościowych ludzi…to niezwykle ważne,aby w zyciu otaczać się ludzmi mądrymi,wartości,którzy moga nam coś ofiarować i to nie wcale w wymiarze materialnym,ale intelektualnym i duchowym…Cudowne jest to ,że Pani potrafi tak pięknie dzielić sie swoimi wspomnieniami.,wrażeniami..świadczy to o duzej wrażliwości i inteligencji…Proszę pisać dalej….Czekam na następną część-miłego weekendu….Donata
ależ niesamowite spotkać taką osobę na swojej drodze.
Jak dobrze, że takie rzeczy zdarzają się naprawdę a nie tylko w filmach 😉
Czasami tak jest, że inne mądre oczy muszą w nas uwierzyć, byśmy sami mogli uwierzyć w siebie.
Chce czesc 3! Niesamowita historia, troche pogmatwana- ale tak jak zycie 🙂
Czasem jeden zbieg okolicznosci prowadzi nad do drugiego- az w koncu znajdziemy sie w miejscu w ktorym jestesmy, a czesto wplyw na nasze zycie maja spotykani przez nas ludzie i odpowiednie okolicznosci!
Pozdrawiam!
Cudowna z niej kobieta… Wielu mogłoby się od niej uczyć!
Dobrze, że wykorzystałaś szansę jaką Ci dała.
Pięknie opowiedziana historia, czyta się jak dobrą książkę. Historia pełna „niemożliwości”, no bo jak to możliwe, żeby mieć zarazem tyle szczęścia na swojej drodze, tylu wspaniałych ludzi podesłanych przez los i tyle dobrej ambicji? A jednak możliwe. 🙂 Piękne to, kurcze. Bardzo wyjątkowe.
Monika tak pięknie napisałaś
Pani Halina to skarb Jakie szczęście, że tacy wspaniali ludzie są na świecie
Studiowałem na PW ale wiele lat wcześniej kończąc w 1990 roku i z kolei u mnie prawie sami męska płeć ( nawiązując do Twej następnej notki ) i jako nieznośny romantyk ja też przez studia przebrnąłem samotnie może tak miało być ze mną, że uczucie miało mnie znaleźć tak daleko od domu ..
hihi no i dobrze wiadomo, że takie śliczne dziewczyny jak Ty to tylko na uniwerku były :^)
No a z biegiem lat jeszcze ciekawsze :^)
Byłam na urlopie i sporo mnie ominęło. Teraz odgrzebuje Twoje posty z lipca i czytam z przyjemnością! I byłyśmy w Warszawie w tym samych czasie! Kto wie, może gdzieś minęłyśmy się w kinie, na dyskotece lub na UW? 🙂
Pingback: Moja historia cz. 1 | Polka w Szwecji
Pingback: Wielki dzień | Polka w Szwecji