Miesiąc: listopad 2014
Pierwszy adwent – przygotowania do świąt, rozświetlanie ciemności i tresowanie kota
Nie tylko ja mam wrażenie, że „święta” zaczynają się coraz wcześniej.
Jeszcze rok temu sklepy zaczynały się wypełniać świątecznymi detalami gdzieś w połowie listopada, w tym roku bożonarodzeniowe lampki i czerwone skrzaty widziałam już na początku tego burego miesiąca. Poniekąd to rozumiem, listopad to miesiąc ponury i nijaki, więc ludzie uciekają się do barwnych i jasnych myśli o świętach. Na pewno pomagają nam w tym zastępy producentów, którzy pragną sprzedać jak najwięcej.
Ja do tej pory przymykałam na tę komercyjną nagonkę oczy i chciałam cieszyć się listopadem mimo wszystko. Przeżywać jego burość i nie wybiegać myślą w grudzień. Jeszcze z Polski pamiętam ten rytm, że moje świąteczne przygotowania zaczynały się dwa tygodnie przed świętami gorączkowym szukaniem prezentów a ubieraniem choinki delektowałam się dopiero w przeddzień Wigilii.
Tutaj się to trochę zmieniło i już pod koniec listopada poddaję się radości, że niedługo święta. Kupuję kwiaty, wybieram świece i dodatki, z których będę robić adwentowy świecznik. Ze strychu zwlekam wielkie kartony ze świątecznymi dekoracjami, lampkami, zasłonami i bieżnikami, i przyozdabiam dom.
Tak, żeby był odmieniony już na pierwszą niedzielę adwentu.
Parę wieczorów i już z kątów wyłaniają się skrzaty a na półkach stoją świąteczne stroiki i świeczniki. Ale każdego ranka te same stroiki leżą na podłodze a biedne poszarpane skrzaty dogorywają pod sofą. No tak, mam kota! Póki stroiłam dom, towarzyszył mi tylko, przyglądając się grzecznie, ale kiedy mnie nie ma, Plaster czyni swoje kocie powinności.
Choinkę zamierzałam kupić tuż przed Wigilią, ale na zamierzeniach poprzestanę. Chyba, że uda mi się wytresować moje zwierzę i nauczyć go, jak zgrabnie omijać amaryllisy, świerkowe gałązki i jak ignorować mikołaje. Jeśli w tresurze poniosę klęskę, to jest to najprawdopodobniej mój ostatni kot w życiu.
Póki co, zamiast choinki musi mi starczyć to.
Jutro zaczyna się Adwent, jak wszyscy wiemy, to czas oczekiwania na narodziny Jezusa, a owo radosne oczekiwanie zaczyna się w czwartą niedzielę przed Bożym Narodzeniem. W tym roku 30 listopada. Na niedziele adwentowe mówi się tutaj w kolejności: pierwszy, drugi,trzeci, czwarty adwent, czyli första, andra, tredje i fjärde advent. I życzy się: Miłego pierwszego adwentu! – Glad första advent!
Tradycja obchodzenia adwentu jest mocno zakorzeniona u Skandynawów i celebrowana, dlatego jutro prawie we wszystkich domach zapłonie pierwsza z czterech świec w adwentowym świeczniku (ljusstake).
W Polsce nie używałam świecznika adwentowego, tutaj taki w dodatku robię świecznik sama. Co roku inny.
Do wtóru w oknach stawiane są świeczniki elektryczne, które zastępują świece woskowe. Dzisiaj, w sobotę, jako, że to już weekend widzę, że w wielu oknach palą się już i gwiazdy i świeczniki, choć w zasadzie powinny być zapalone w pierwszą niedzielę adwentu, czyli jutro. Ja, (choć mnie kusi zapalić dużo wcześniej), czekam, bo pamiętam słowa znajomej Szwedki, że jak widzi zapalone świeczniki przed czasem, to podejrzewa w tym domu najprawdopodobniej mieszka obcokrajowiec i nie wie. Więc szanuję tę zasadę, że jak świecznik zapala się w pierwszą niedzielę adwentu, to nie w połowie listopada. Dziś zrobiłam wyjątek, bo za chwilę w domu goście, no i już prawie niedziela.
To jest bardzo miłe dla oka zjawisko w Szwecji, gdy cztery tygodnie przed świętami nagle niemal we wszystkich oknach płoną adwentowe światła, stoją lampki, wiszą gwiazdy. Nastrój udziela się wszystkim, a ten moment wstawienia świecznika w oknie oraz zapalenia pierwszej z czterech świec jest symboliczny – zaczęło się oczekiwanie na Boże Narodzenie.
Miłego Adwentu!
Tradycja Julbord
Jedną ze świątecznych tradycji szwedzkich jest Julbord.
Julbord (Świąteczny Stół) to tradycja sięgająca swoimi korzeniami do czasów Wikingów, którzy urządzali sobie taki bufet w środku zimy. Kobiety chciały urządzać coraz piękniejsze przyjęcia chcąc tym samym rozciągnąć w czasie ten świąteczny nastrój. A coraz lepsze sposoby konserwowania żywności pozwalały im na to, by na stole znajdowało się coraz więcej różnych przekąsek.
Dawniej Julbord urządzano w domach a po I WŚ popularne stało organizowanie tego typu przyjęć w restauracjach. Niektóre firmy i przedsiębiorstwa zapraszają swoich pracowników do restauracji, (które są na tę okazje rezerwowane już rok do przodu a przyjęcia te odbywają się od listopada aż do świąt), a niektóre firmy urządzają przyjęcie w miejscu pracy. W wielu szkołach organizowany jest też taki poczęstunek zarówno dla uczniów jak i nauczycieli, ale jest on zwykle skromny i raczej symboliczny.
Julbord urządzany w restauracji to nic innego, jak zastawione suto stoły, do których podchodzi się z talerzykiem i nakłada ile dusza zapragnie. Lokal jest wówczas świątecznie przystrojony, czuć czar i klimat nadchodzących świąt, z głośnika sączy się (delikatnie) świąteczna muzyka.
Na przystawki można częstować się serami, marmoladą i konfiturami, są też suszone owoce, krakersy, chrupkie pieczywo.
Potrawy na świątecznym stole są oczywiście typowo szwedzkie, urozmaicone w zależności od regionu oraz, co najważniejsze świąteczne, czyli są to podstawowe bożonarodzeniowe potrawy (julmat). Do wyboru są dania na ciepło, np. potrawa o nazwie Janssons frestelse, chleb maczany w wywarze z szynki (dopp i grytan), parówki, kapusta duszona, żeberka, klopsy z mięsa mielonego (köttbullar).
Ale większość potraw podawana jest na zimno. Na pewno nie może zabraknąć świątecznej szynki oraz innych wędlin, z czego sporą część stanowią wędliny z dziczyzny (które osobiście uwielbiam) – mięso z renifera, niedźwiedzia, łosia.
Są też pasztety, wędliny drobiowe, salami.
Jest zwykle duży wybór śledzi przyrządzonych na wszelkie sposoby oraz łososia, pasty rybnej, jaja z kawiorem.
I moc słodkości do kawy na zakończenie uczty. Sernik, ciastka, czekolady.
Nie sposób wymienić wszystkiego, co znajduje się na stołach, wybór jest zawsze duży, nawet dla alergików, a wszystko to jest ładnie ułożone, przyozdobione i pachnące. Oczami można jeść!
Na przyjęciu Julbord zgromadzone są osoby z tego samego miejsca pracy i jeśli jest to duża firma, to jest wtedy okazja, by w innej atmosferze porozmawiać (lub pośpiewać) z przełożonym, albo z kimś, kto pracuje na drugim końcu budynku i w pracy tej osoby prawie się nie widuje. Julbord ma wydźwięk socjalizujący i jest na pewno jest lubiany przez większość. Takie przyjęcia scalają grupę.
Atmosfera jest zwykle miła, milsza z każdym kieliszkiem.
Z napojów podawanych przy tej okazji to zwykle rozgrzewający glögg, gazowany napój świąteczny (julmust) oraz piwo świąteczne (julöl). Oczywiście serwowano nam też mocniejsze drinki, wódkę oraz wino.
Do alkoholu dołączona jest zwykle kartka ze słowami tradycyjnych przyśpiewek „do wódki”. Goście śpiewać zaczynają dosyć wcześnie, zanim przyjęcie na dobre się rozkręci i śpiewają naprawdę bardzo chętnie.
W minioną niedzielę mieliśmy właśnie przyjemność być na Julbord, kolejny już rok z rzędu, a zaproszeni zostaliśmy przez firmę, w której pracował mój mąż. Przyjęcia te urządzane są co roku w innej restauracji, tym razem ucztowaliśmy w restauracji w hotelu Långholmen.
O tym hotelu, stworzonym w budynku dawnego więzienia pisałam w Hotel za kratami.
Świąteczny Sztokholm
Dzisiaj w Sztokholmie o 14.30 nastąpiło uroczyste włączenie świątecznego oświetlenia ulicznego.
Wydarzenie to połączone było z akcentem muzycznym – wystąpił chór, który śpiewał gospel oraz wybijająca się właśnie młoda piosenkarka Molly Sandén oraz przemówieniem przedstawiciela zarządu miasta.
W budkach częstowano popularnym napojem świątecznym julmust i czekoladą.
Po występie i przemówieniach włączono oświetlenie, które składa się z 710 708 żarówek energooszczędnych i umieszczone zostało nad 35 ulicami i placami w całym Sztokholmie.
Przeszliśmy się po tym pięknie oświetlonym centrum miasta spacerem do Nordiska Kompaniet (NK), żeby zobaczyć tegoroczną świąteczną wystawę.
Po prostu CUDO!
A tutaj ciężarówka wioząca choinkę…
Jak co roku NK przyciąga uwagę swoimi wspaniałymi, niezwykle pomysłowymi wystawami, które projektowane są przez sztab ludzi, przez wiele, wiele miesięcy. Zachwytom przed wystawą nie ma końca, trudno się dopchać do szyby. Zawsze jestem ciekawa, jaka będzie to aranżacja. Rok temu wystawa wyglądała tak (klik)
Wracając do domu, weszliśmy na plac, na którym stoi iglica, żeby przyjrzeć się z bliska choinkom i łosiom.
W mieście zrobiło się naprawdę jaśniej, bardzo świątecznie. Na przemówieniu wyłapałam słowa o tym, że oświetlenie to jest głównie z myślą o bezdomnych, którzy ten piękny świąteczny czas spędzą na ulicy. To światło jest również dla nich.
A ja? Poczułam wreszcie ten dreszcz radości ze zbliżających się świąt.
I choć dotąd broniłam się przed świątecznym szaleństwem, to zaraz idę na strych po pudło z bożonarodzeniowymi dekoracjami. Przygotowania czas zacząć, do świąt został tylko miesiąc!
Warszawskie reminiscencje
Kilka dni spędziłam w Warszawie.
Zanim zacznę snuć relacje z mojego wyjazdu chciałabym Wam podziękować za życzenia i gratulacje złożone na blogu i fanpage’u z okazji urodzin bloga. Dopiero dziś miałam czas je wszystkie uważnie i z przyjemnością przeczytać.
Do Warszawy pojechałam głównie po to, by załatwić pewną sprawę i żeby pobyć trochę z Halinką. Plany miałam wielkie – chciałam przy okazji obejść, objechać i zwiedzić całą Warszawę, wspominając swoje dawne warszawskie życie, chciałam spotkać się z dawną przyjaciółką, obkupić się w polskie smakołyki, za którymi w Szwecji mi się tęskni, zobaczyć wszystkie polskie filmy… Ech, plany…
Pogoda była kiepska, dlatego chętniej zostawałam w domu, poświęcając czas Halince, która czuje się coraz słabsza. Jednej nocy nie spałam, bo myślałam o tym, że ona potrzebuje już kogoś do pomocy. Dziewczynę, która mogłaby u niej pomieszkiwać, albo przychodzić i odciążać ją w codziennych obowiązkach.
Nagotowałam Halince obiadów na tydzień, dopełniłam do pełna lodówkę, ale to przecież kropla w morzu. Jestem o nią autentycznie zaniepokojona i martwię się, bo przecież ona mi tyle w życiu pomogła.
Z tego krótkiego czasu, jaki spędziłam w Warszawie udało mi się wyczarować trochę czasu dla dwóch osób – przyjaciółki ze studenckich lat, Justyny oraz dla Magdy, czytelniczki. Z Magdą nie zrobiłyśmy sobie wspólnego zdjęcia, ale na pamiątkę mam ręcznie robione gwiazdki – są niesamowicie malutkie i nie wiem, ile cierpliwości trzeba mieć, żeby taką tycią gwiazdkę zrobić. Madziu, dziękuję! Justynko, strasznie żałuję, że mieszkamy tak daleko!
Nie obeszło się bez seansu kinowego, a z mnogości filmów zdecydowałam się na Obywatela, którego szczerze polecam. Oprócz kina było zwiedzanie epików i innych sklepów, robienie książkowych, kosmetycznych i rarytasowych zapasów.
Z uwagi na zbyt mało czasu, który uciekał jak szalony oraz przenikliwe zimno, „zwiedzanie” Warszawy ograniczyłam do spaceru od Centrum do Starego Miasta. Zauważyłam, że Warszawa się zmienia (na korzyść, oczywiście) i może dlatego miałam uczucie, że to już nie jest ta sama Warszawa, którą zostawiłam, a przecież wyjechałam całkiem niedawno!
Tęsknoty owszem we mnie są, głównie za polskimi smakami,
ale miasto jako takie już nie. Może po prostu stało się dla mnie obce? Cudze? Zaskoczona byłam, że nie wzruszył mnie widok dawnej uczelni, że dopiero na Krakowskim Przedmieściu wzruszenie trochę zdławiło mi gardło. Tym bardziej teraz, kiedy ulica jest świątecznie przybrana.
Ukochane Stare Miasto, trochę teraz puste i w wielu miejscach remontowane (i dobrze!) wywołało nieco szybsze bicie serca, lubiłam tu przychodzić, znam każdy jego zakątek.
Zwiedzanie zwiedzaniem, spotkania spotkaniami, ale oprócz wywoływania miłych wspomnień miałam też inne refleksje.
Miło było widzieć, że kierowcy zatrzymują się przed pasami, obsługa w sklepach coraz milsza, chociaż zdarzyły mi się przykre sytuacje – jedna ekspedientka na mnie nakrzyczała, bo myślała, że ja jej nie wierzę, że ona nie ma rzeczy, której szukam. W butikach kręcą się wokół klientów strażnicy (uczciwości?) a ja we wszystkich polskich sklepach czuję się jak potencjalna złodziejka. W Szwecji nikt nigdzie nie patrzy mi na ręce i od takiej polskiej „ochrony” po prostu odwykłam. W Szwecji wystarczy też jedno pytanie sprzedawcy „czy mogę w czymś pomóc?” Mówię „nie, dziękuję” i mam spokój, a w Polsce pani chodzi za mną i szepcze do mojego karku, że krem, który trzymam w ręce jest naprawdę rewelacyjny.
Odwykłam też od formy pan, pani. I od zwrotu dzień dobry! Takie przyjemnie zabawne wydawało mi się to wszechobecne dzień dobry, zamiast hej. Smutno mi było zauważyć, że spojrzenia między ludźmi zanikają i że ludzie nie podejmują już takiego kontaktu wzrokowego jak kiedyś. Warszawiacy wydali mi się trochę smutni, tacy jakby niepewni. I powietrze inne, aż piekło w oczy i nozdrza, i wody z kranu nie dałam rady się napić. I bohomazy na elewacjach budynków, i wszechobecne billboardy z reklamami. Ale efektownych akcentów jest za to coraz więcej, coraz więcej ulic i domów jest odrestaurowanych, chodniki są coraz czystsze i ulice mniej dziurawe. Jest coraz ładniej.
Porównywanie nasuwa mi się bezwiednie, to pewnie konsekwencja dłuższego mieszkania w innym kraju. Rzeczy, które były dla mnie oczywiste, stają się teraz, przy każdej wizycie w Polsce zaskakujące. Dostrzegam też zmiany w samej sobie, nabieram nacięć i rys „szwedzkości”. Coś, co kiedyś zbulwersowałoby mnie do granic, teraz pomijam obojętnością, a coś, co byłoby mi dawniej obojętne, dziś mnie porusza.
Ale mimo wszystko, bilans wychodzi na plus. Bo Warszawa się zmienia na plus. Warszawa da się kochać i pewnie zawsze będę do niej wracać.
Tak, czy inaczej – byłam, wchłonęłam, nacieszyłam się, zrobiłam polskie zapasy i już jestem w domu. Jestem u siebie.
PS. Ach, no nie mogę się oprzeć, żeby nie powiedzieć paru słów o podróży, która mi, w obie strony, strasznie dała w kość. W samolocie linii Wizzair zmęczyli mnie panowie upiornie pachnący wódką i papierosami, a załoga samolotu, zmęczyła mnie recytowaniem po angielskawemu, przez nastawiony głośno megafon, że parfum dżordżio armani for łoman prajs is in promąszion, fiftin juro only, oraz że aj haf pleszer tu bi jor kaptajn and endżoj jor flaj.
Drugie urodziny Polki
Moja Polka kończy 2 lata!
W pierwszym poście, jeszcze wtedy w Polce w Sztokholmie napisałam tak:
„Długo dojrzewałam do założenia bloga, czyli do decyzji, by systematycznie i konsekwentnie dzielić się swoim życiem tutaj, w Szwecji. Przygodami, perypetiami, sukcesami i błędami. Wiedzą i optymizmem, niewiedzą i pesymizmem. Słowem – dzielić się radościami i smutkami bycia imigrantką. Mam nadzieję, że wytrwam.”
Udało się, wytrwałam! Calutkie dwa lata!
I sporo się przez te dwa lata nauczyłam, bo opisując Szwecję, trzeba było o niej trochę poczytać, zasięgnąć języka, poszperać, zrozumieć. Wiele powiedzieli mi też czytelnicy, którzy są tu dłużej niż ja i wiedzą więcej. I co ciekawsze, sporo się dowiedziałam o sobie samej – że jestem sumienna, wytrwała i konsekwentna. A cały ten wkład pracy w bloga wraca do mnie w postaci reakcji i gorącej sympatii czytelników. Nauczyłam się też być obojętna na nienawiść i zazdrość hejterów. Nauczyłam się zamykać przed nimi drzwi do mojego świata i o nich nie myśleć.
Myślę, że Polka osiągnęła dużo. Mam czytelników na całym świecie, codziennie dostaję listy. Statystyka Polki w Szwecji (półtora roku na wordpress) mówi o dwustu trzydziestu tysiącach odsłon, ale nie wiem, czy to dużo, czy mało, bo nie wiem, ile mają inni. Fanpage Polki również po półtora roku zgromadził wokół siebie 1700 osób i Ludzie ci przyszli do mnie i polubili z własnej woli a nie z powodu pseudo „konkursów” i pseudo „rozdań” zmuszających do polubienia strony.
Jestem z tego dumna!
Zanim zaczęłam tworzyć Polkę zaczytywałam się w blogach innych. Patrzyłam, zachwycałam się i marzyłam o własnym blogu. Powolutku kiełkowała we mnie chęć posiadania własnego kawałka podłogi w tym kuszącym blogowym świecie.
Moimi pierwszymi i największymi inspiracjami były:
Czytam te blogi do dzisiaj i ani przez chwilę nie przestałam ich lubić. Z czasem dołączyło do nich mnóstwo innych blogów, i polskich, i szwedzkich. Są takie blogi, które mogłabym łyżkami jeść. Czasami w wolne, leniwe wieczory czytam te blogi sobie, czytam i czytam. Zapadam się w nie jak w studnię. A w mojej głowie kłębią się, snują, wykluwają się nowe pomysły. Lubię tę całą aurę towarzyszącą pasji blogowania i cieszę się, że blogowa pasja innych udziela się mnie, a moja udziela się innym.
Nie będę sobą jak nie wspomnę o mężu – wspiera mnie w pisaniu, pomógł mi nie raz przebrnąć przez część techniczną czy geograficzną opisu, napisał też kilka wpisów dla Polki, jest także moim pierwszym i szczerym recenzentem. Cierpliwie znosi moje ciągłe fotografowanie. I pochwalę się, że nie raz gotował obiad, żebym ja mogła spokojnie napisać post.
Polka to nie tylko ja, to też czytelnicy. Odbiorcy, którzy tego bloga potrzebują, coś w nim znajdują dla siebie. Maile, komentarze i wiadomości od czytelników są dla mnie bardzo cennym i przyjemnym doświadczeniem. Przyznaję się, że nie odpisuję na każdy mail, bo nie dam rady, ale czytam wszystkie. Wieści i znaki od są jak wiatr w żagle, jak iskra, jak odpowiedź. Dzięki Wam wiem, jak i dokąd dalej iść. Dzięki blogowi poznałam także mnóstwo ciekawych ludzi i spotkało mnie wiele przyjemnych przygód i wyzwań.
Bez innych blogów, bez mężowskiego wsparcia i bez Was, moi drodzy czytelnicy, Polka nie osiągnęłaby tak wiele i nie dotrwałaby drugich urodzin. Tak myślę!
Dlatego dziś wszystkim bardzo dziękuję!
Wasza Monika
Astrid Lindgren i pasja czytania
Dzisiaj mija 107 rocznica urodzin Astrid Lindgren.
Kim była, nie muszę wyjaśniać, mogę tylko powiedzieć, że zanim stała się wielka, sławna i bogata, była biedną dziewczyną, borykającą się z piętnem panny z dzieckiem; młodą, samotną matką, zmuszoną oddać swoje maleńkie dziecko na wychowanie do obcej rodziny w odległej Kopenhadze; człowiekiem u progu dorosłości próbującym ułożyć sobie życie w nowym miejscu.
Przeczytałam biografię Astrid Lindgren, napisaną przez Margaretę Strömstedt. Przeczytałam dawno temu po polsku, teraz czytam po szwedzku. Wybrałam i przetłumaczyłam fragment, w którym Astrid opowiada o książkach, bibliotece miejskiej w Sztokholmie i pewnym wydarzeniu z tym związanym. Tłumaczenie może odbiegać od tego, które zrobiła Anna Węgleńska ale mam nadzieję, że wybaczycie mi niedoskonałości i przeniesiecie się dziś ze mną w jedno z miejsc, które sobie w Sztokholmie ukochała.
biblioteka miejska przy Sveavägen
„Pamiętam pewien dzień w latach dwudziestych, kiedy siedziałam sobie pod kwitnącą czeremchą przy kościele Engelbrekt i czytałam „Głód” (Knut Hamsun, przyp. aut.) a przyjemność lektury miałam wielką jak nigdy dotąd.
Byłam młoda, samotna i bardzo biedna, dopiero co przybyłam z dalekiej małej wsi i nikogo w Sztokholmie nie znałam. Dni powszednie w pracy jakoś mijały, ale niedziele były samotne, smutne i nudne i tylko dzięki książkom mogłam je przetrwać.
Właśnie odkryłam bibliotekę miejską przy Sveavägen i nigdy nie zapomnę tego uczucia, kiedy wchodzi się do ogromnej okrągłej sali i widzi się to morze książek. Tylko się częstować! – pomyślałam.
Szłam wzdłuż ścian z książkami dookoła, chłonęłam ten widok i przebierałam, wybierałam między tytułami i kiedy wreszcie zdecydowałam się i wybrałam książki, podeszłam do lady. Stał za nią odziany w błękitny pulower młody jasnowłosy mężczyzna i stemplował książki. To był Arnold Ljungdal – ale tego nie wiedziałam – i on mówi mi, że nie mogę wypożyczyć tych książek, bo nie mam karty bibliotecznej, a jej wyrobienie zajmie parę dni.
Tak mnie to rozczarowało i załamało, że nie mogłam się pohamować i czego się na wieki będę wstydzić, po prostu wybuchnęłam płaczem. Arnold Ljungdal popatrzył na mnie zdumiony i trochę zły, i jestem przekonana, że pomyślał, że moje zamiłowanie do literatury jest na pewno przesadzone. Ale on nie mógł wiedzieć, że ja mam przed sobą długą i samotną niedzielę, bez książek i bez ludzi. Gdybym miała tylko książki, dałabym sobie radę bez ludzi. Stał przede mną nieugięty blond chłopak i mówi mi, że nie dostanę książek, nic więc dziwnego, że uderzyłam w płacz. Byłam nie tylko głodna książek, ale i głodna, dlatego, że od dawna nic nie jadłam, a wtedy łatwiej się płacze .”
Do tej pory z serii Śladami Astrid Lindgren na moim blogu ukazały się:
Eksperyment
Wiedziałam, że Szwedzi są na dystans do ludzi.
Wiedziałam, że nie lubią się wtrącać, szczególnie do obcych. W większości przypadków nie ingerują, nie zaczepiają, nie podejmują kontaktu wzrokowego, są jakby nieobecni, oczywiście wśród obcych, w publicznych miejscach.
Film, który dzisiaj zobaczyłam utwierdził mnie w tym przekonaniu. To socjalny eksperyment, polegający na pozorowanej przemocy, przeprowadzony w windzie.
Zobaczcie:
Ja patrzyłam na ten smutny filmik i choć wiedziałam, że Szwedzi nie lubią się „mieszać”, nie wierzyłam własnym oczom. Reakcja ludzi, lub raczej jej smutny i przerażający brak, po prostu mnie załamał. W komentarzach Szwedów pod tym filmem udostępnionym przez mojego znajomego Szweda na FB było mnóstwo oburzonych komentarzy. Jednak eksperyment pokazał, jak jest naprawdę. Na 53 osoby, które znalazły się w tym eksperymencie, tylko jedna zareagowała i pogroziła chłopakowi zameldowaniem na policję.
Ale ten wyjątek i to, że w każdej sytuacji zdarzają się wyjątki jest tutaj wątpliwym pocieszeniem.
Listopad optymistyczny
Listopad nie jest dla mnie łatwym miesiącem.
Wokół szaro i buro, ciemno i mgliście. Do domu też przez okna rzadko wpadnie promień słońca. Nic mi się nie chce i nostalgie mnie melancholijne nachodzą. Do świąt daleko i jeszcze chcę na nie poczekać, wytęsknić się.
Listopad, do tej pory, był dla mnie miesiącem wyjętym z życia. Przeczekany, rozmemłany i niemal zmarnowany. W tym roku postanowiłam inaczej. Staram się przede wszystkim nie pogarszać sprawy i myśleć pozytywnie, czyli nie mówić źle o listopadzie. Nie czekać, aż przyjdzie piękna zima, by pójść po skrzypiącym białym śniegu na spacer. Zmuszam nas do spacerów w tej szarówce, we mgle, po pustych już parkowych alejkach i rozbłoconych leśnych ścieżkach.
Mieszkamy blisko dwóch pięknych jezior, w których staramy się znaleźć coś, czym można się zachwycić nawet w listopadzie. Zauważyć chatkę nad brzegiem wody, dostrzec i nakarmić głodnego łabędzia, uwiecznić na zdjęciu po raz enty nasze ulubione czteropienne drzewo…
To blisko natury. Ale w mieście też szukam wokół siebie kolorowych akcentów. Rozglądam się za czymś optymistycznym. Zaglądam na Stare Miasto, choćby na małą chwilę, od czasu do czasu. Wystarczy mi przejść się wzdłuż jednej małej uliczki, zauważyć kolorową skrzynkę na listy czy tak, jak niedawno w dzielnicy Östermalm, zabawną rzeźbę. I już jest ładniej! Warto mieć zawsze oczy szeroko otwarte.
I warto uśmiechać się do ludzi na ulicy (lagom!). Zapraszać znajomych do domu na obiady i być razem w cieple domowego ogniska. Opłaca się ubrać dom i siebie w kolory. Kolory, uśmiech, optymizm, towarzystwo, urok rzeczy zwykłych, kontakt z gasnącą naturą bez względu na pogodę – wszystko to pomaga! Bo to my rządzimy listopadem, nie listopad nami. Ten listopad ma być piękny!
Kolorów i optymizmu Wam życzę, kochani!
Koniki z Dalarna
Czerwony, ręcznie zdobiony konik jest jednym z pierwszych skojarzeń ze Szwecją.
Jest znakiem rozpoznawczym, można nawet powiedzieć, że symbolem Szwecji i najchętniej kupowaną pamiątką z podróży do tego kraju. Na osiągnięcie statusu symbolu i takiej wielkiej sławy konik ten pracował wiekami.
Konik Dala (dalahäst) na początku był symbolem regionu Dalarna, który jest ojczyzną konika a jego historia sięga XVII wieku.
W długie zimowe wieczory, kiedy mężczyźni po całym dniu rąbania drwa, albo pracy na roli, wracali do domów rozsianych wśród gęstych borów otaczających jezioro Siljan, odpoczywali w blasku i cieple domowego kominka i zajmowali się struganiem sosnowych kawałków drewna. Pierwszą myślą o tym, co wystrugać był konik, konie były przecież towarzyszami człowieka, i na co dzień, i od święta. I w pracy, kiedy to niosły pomoc w transporcie drewna, i w odpoczynku, kiedy to „niosły” swojego pana na spacer. Dla dzieci małe, wystrugane z drewna koniki były typową zabawką.
Poniżej zdjęcia, które zrobiłam na minionych wakacjach w Dalarna, w Rättvik – oto jezioro Siljan,
a to jeden z warsztatów rzemieślniczych, który znaleźliśmy i w którym kupiłam swojego pierwszego konika Dala.
W Dalarna, biednym dawniej regionie wyrabiano drewniane meble, dlatego też drewnianych odpadków było tam pod dostatkiem. Mieszkańcy Dalarna nie marnotrawili czasu i z nożykiem w rękach spędzali wolne popołudnia. Początkowo koniki były naturalne, jednokolorowe i gładkie ale z czasem zaczęto je ozdabiać charakterystycznym deseniem. Kolorowe koniki z Dalarna stały się rarytasem dla wędrownych handlarzy, a dla mieszkańców środkiem płatniczym.
Koniki strugali zwykle dorośli, ale często też i dzieci.
Tak jak bracia Olsson z Nusnäs, których historia jest cytowana przy okazji opowieści o konikach Dala. Pracowici chłopcy, Janne i Nils, wtedy 13 i 15 letni (a był to rok 1828) dostrzegli potencjał, jaki drzemie w tych konikach, dlatego też swoje oszczędności oraz pożyczone pieniądze postawili „na jednego konia”.
Ich inwestycja obróciła się w sukces a biznes rodzinny przechodził potem z pokolenia na pokolenie. Struganie i malowanie drewnianych koni przemieniło się w największą gałąź lokalnego przemysłu i właściwie tylko w Dalarna powstają „oryginalne” koniki z duszą jeziora Siljan zaklętą w sosnowym drewnie. Są też tacy, którzy uznają tylko te koniki, które powstały w rękach rodziny Olsson.
Jeszcze tylko kilka słów o tym jak dziś powstają koniki Dala.
W warsztatach ścięte, wyselekcjonowane sosny porcjowane są na bloki. Piłą taśmową wycina się wstępny kształt konika, który potem szlifowany jest za pomocą nożyka przez rzemieślników.
Gotowe koniki zanurzane są w farbie, następnie polerowane a na koniec zdobione ręcznie charakterystycznym wzorem przez mistrzów rzemieślników.
Wzór ten dawno temu wyczarowała dekoratorka Stickå – Erik Hansson.
Oczywiście ten kształt konika i czerwony kolor są najpopularniejsze, ale w Dalarna widziałam ich przeróżne rodzaje, kształty, fakturę i kolory.
Niektóre celowo robione są na dawny wzór a prawdziwe, zachowane – antyczne dziś koniki są bardzo cenne i drogie.
Wytwarzane są też różne inne odmiany koników, np. ze szkła albo jako małe magnesy na lodówkę, można znaleźć też koniki w formie biżuterii lub breloków.
I, jak ja to nazywam – dalażarty
Odkryłam niedawno, całkiem przypadkowo na Starym Mieście w Sztokholmie Muzeum Koników Dala. To małe, połączone ze sklepem muzeum może być ciekawą atrakcją spaceru po Starym Mieście.
Na Hötorget zaś, w każdą niedzielę są targi staroci (loppis), na których zdarza się spotkać koniki Dala. Widziałam takiego dużego konika, który miał naklejkę, że zrobiony był przez firmę braci Olsson, czyli teoretycznie był „oryginalny”. Kosztował on 1400 koron podczas, gdy w sklepie trzeba byłoby dać za niego co najmniej dwa, jeśli nie trzy razy więcej. Pewności, że jest oryginalny nie mamy, ale koniki te jednak znikają bardzo szybko, bo nie zawsze można je spotkać.
Jedno jest pewne, jakikolwiek nie będzie to konik i jakkolwiek nie będzie on wyglądał, jest on niezwykle charakterystycznym, najbardziej rozpoznawalnym na całym świecie symbolem Szwecji. I chyba w prawie każdym szwedzkim domu mieszka co najmniej jeden konik Dala.
PS. Te zdjęcia, które nie są moje podpisałam nazwiskiem autora lub podlinkowałam do źródła.Wyklejanki Wisławy Szymborskiej
Muzeum Nobla w Sztokholmie zaprasza na mini wystawę kolaży poetki Wisławy Szymborskiej.
Wystawa ta rozpoczęła się wczoraj spotkaniem literackim i rozmową z Andersem Bodegård, tłumaczem wierszy Szymborskiej na język szwedzki. Mówiący pięknie po polsku Anders czytał fragmenty wierszy poetki (i po polsku, i po szwedzku) a także opowiadał o nich oraz o samej poetce. Dowiedziałam się przy okazji wczoraj, co było dla mnie zaskoczeniem, że szwedzki poeta, również laureat nagrody Nobla, Tomas Tranströmer i nasza Szymborska znali się i odwiedzili się nawzajem w Krakowie i w Sztokholmie.
Anders opowiadał też o swojej przygodzie z Polską i z polskim językiem.Tłumacz jest szczęśliwym posiadaczem sporej kolekcji kartek – kolaży, które otrzymał w prezencie od Szymborskiej i które udostępnił na kilka dni zwiedzającym.
Dla mnie, wielbicielki twórczości Wisławy Szymborskiej nie było zaskakujące to, że ta wielka, nagrodzona w 1996 roku literacką nagrodą Nobla poetka miała nie tylko talent pisarski, ale i plastyczny.
Tworzenie kolaży, które sama nazywała wyklejankami, było poza pisaniem wierszy jednym z jej ulubionych sposobów spędzania wolnego czasu. Poetka z niebywałą pasją gromadziła przez lata różne wycinki z gazet i fragmenty starych ilustracji. Swój talent plastyczny wykorzystała, komponując z nich ciekawe kolaże w formie pocztówkowej. Robiła to z przymrużeniem oka, dlatego też jej kolaże mają zabawny, a czasem ironiczny urok.
Jej specyficzne, niekiedy wręcz surrealistyczne poczucie humoru znajdowało swoje odbicie zarówno w wierszach, jak i wyklejankach. Było to wierne jej filozofii, sposobie myślenia a nawet wierszom. Wycinki zbierała latami, miała je poukładane w teczkach, dostawała też wycinki od znajomych. Te „wizualne wiersze” znali właściwie tylko najbliżsi poetki, czasem wysyłała czytelnikom zamiast odpowiedzi, dlatego niewielu wie, że Wisława Szymborska tworzyła takie pocztówki, które zaczynają być traktowane jako małe, swoiste dzieła sztuki.
W Muzeum Nobla będzie można zobaczyć tę mini wystawę do dnia 12 kwietnia 2015. Usytuowana jest ona w Bistro Nobel, na lewo od głównego wejścia do Muzeum. Wstęp jest za darmo.
Najnowsze komentarze