Lussekatt, lussebulle, saffransbulle, lussekuse, julkuse, safranskuse, dyvelkatt – ukochane dziecko ma wiele imion, jak mówi szwedzkie przysłowie.
Każdy rejon w Szwecji różnie nazywa te szafranem pachnące bułeczki, tak jak i wymyśla również własne kształty tych bułeczek, a każda forma bułeczki też ma swoją nazwę. W różnych rejonach różnie nazywa się tę samą bułeczkę, jednak najpopularniejsza jej nazwa to julegris lub julgalt a najpopularniejszy kształt tych wypieków to ósemka. Dla mnie wszystkie są one i będą już zawsze lussekatter. Lubię je bardzo, choć musiałam się do nich dwa grudnie przyzwyczajać!
wykonanie, zdjęcie i opis własne
Według legendy, lussekatter narodziły się w XVII wieku w Niemczech, kiedy to diabeł w kocim przebraniu przychodził do niegrzecznych dzieci i dawał im baty, podczas, gdy Jezus dzielił między grzeczne dzieci bułeczki. A że diabeł boi się światła, dodawano do bułeczek nadającego im złotego koloru szafranu.
Przy okazji tego wpisu, doczytałam się gdzieś, dlaczego szafran jest najdroższą wagowo przyprawą na świecie. Do otrzymania jednego funta (1 kg to ok. 2,2 funty) przyprawy potrzeba 75.000 kwiatów lub 225 000 ręcznie zebranych znamion szafranu uprawowego! Pachnie delikatnie i specyficznie, a jego zapach nieodłącznie kojarzy mi się tutaj ze świętami.
W dawnej Szwecji nazywano te bułeczki diabelskie koty (dyvelkatter) lub koty Lucyfera (lussekatter). Jednak dzisiejsza Szwecja nazywa je lussebullar lub lussekatter i kojarzy je z obchodzonym 13 grudnia świętem Lucia. Etymolodzy twierdzą, że pojawiający się w nazwie bułeczki przedrostek lusse, pochodzi od słowa lux czyli światło.
Ja je uwielbiam, jadam cały grudzień, dlatego zdecydowałam się upiec sama całą górę złocistych lussebullar, według starego szwedzkiego przepisu. Tutaj dla ułatwienia wklejam przepis do wydrukowania: (DRUKUJ).
Przepis na ok. 30 bułeczek
175 g masła
5 dl pełnotłustego mleka
50 g świeżych drożdży (do ciasta)
pół łyżeczki soli
2 dl cukru
pół grama szafranu ( w przepisie jest gram, ale pół grama wystarczy)
1 jajko
1, 5 l mąki
rodzynki do przybrania
jedno roztrzepane jajko do „polakierowania”
Przygotowanie ciasta:
Do dużej misy rozkruszyłam drobno drożdże. W garnuszku podgrzałam mleko, rozpuszczając w nim masło, sól, cukier i szafran. (torebkę otworzyłam całą, bo na jej ściankach zostaje sporo tej drogiej cennej przyprawy). Mleko o temperaturze ciała wlałam do misy z drożdżami, potem długo mieszałam, by drożdże się rozpuściły. Dodałam mąkę i urabiałam maszynką do momentu, aż ciasto zaczęło ładnie odchodzić od ścianek naczynia. Dobrze wyrobione ciasto przykryłam ściereczką i odstawiłam w ciepłe miejsce na pół godziny.
Po tym czasie wyrośnięte ciasto ułożyłam na przyprószonej mąką stolnicy i odcinałam po niewielkim pasku formując je w różne kształty. Miałam przed sobą naszkicowane formy i kładłam te kształty bezpośrednio na wyłożonej papierem do pieczenia blasze, bo gotowe trudniej przenieść. Bułeczkom trzeba zostawić trochę miejsca wokół siebie, bo jeszcze urosną i szkoda, żeby się posklejały. Posmarowałam jajkiem i przybrałam bułki rodzynkami.
W tym czasie piekarnik nagrzewał się do 225 stopni. Do nagrzanego piekarnika na środkowej wysokości włożyłam pierwszą blachę i piekłam bułeczki około 8 – 9 minut. Te większe, kładłam na dolnej półce i piekłam 15 minut. Po wyjęciu przykryłam czystą ściereczką. Przykrycie takich gorących jeszcze bułeczek zatrzymuje w nich wilgoć i zapobiega wyschnięciu, są dłużej świeże po prostu.
Wyszły o niebo smaczniejsze niż te, które znam ze sklepu. A zrobienie ich nie było trudne, naprawdę. Było nawet inspirujące, bo zwijałam ich różne kształty. Cała zabawa w pieczenie lussebullar zajęła mi nieco ponad dwie godziny.
Dom wypełnił się cudownym zapachem słodkiego wypieku, ja dumna jak paw, że upiekłam bułeczki, a mąż zadowolony, że żona jednak jak chce, to potrafi piec!
A już teraz weekend, który spędzę na jarmarkach bożonarodzeniowych, w dwóch różnych miejscach. Mam nadzieję, że Wam też będzie się chciało wyjść z domu, dokądkolwiek, byle tylko odetchnąć innym powietrzem, odpocząć. Pamiętajcie o spacerach i o tym, by szukać dokoła powodów do uśmiechu, jest ich mnóstwo!
Życzę Wam radosnego i nieśpiesznego weekendu!
M
Monia, za godzine u Was jestesmy 😀 Mniam!
Wpadajcie! Zanim Adam wszystko zje 😉
Jakie pyszności! 🙂 Na pewno wezmę się za ich robienie, jak tylko będę miała już świąteczne wolne.
I można nawet zamrozić w zamrażarce a pózniej podjadać do woli.
Tak też robię 🙂
Wyglądają smakowicie. Na pewno wypróbuję Twój przepis 🙂
Oj, przypomnialo mi sie, jak w zeszlym roku goscinnie je pieklam u Ciebie na blogu 🙂
A kot Ci pomagal? :-*
Nie, on teraz przesypia całe dnie….
Mmmmm…. wspaniale! Swietny pomysl z naszkicowaniem wczesniej ksztaltow – dziekuje za inspiracje!
Jako wegan od 1992r nie jadam słodyczy, ale mam jedna słabość !
27/11 wrócilismy z jeziora Asnen z wypadu na szczupaki i na promie StenaLine jak zawsze zakupiłem 40 sztuk………czekolady Marabou :))))
Pozdrawiam – Marek (gadda@tlen.pl)
Nie wiedziałam, że weganie nie mogą jeść słodyczy…
A co do Marabou – jej nie można się oprzeć!
Skoro twierdzisz, że wykonanie tych bułeczek nie jest trudne to też będę musiała spróbować… Julkatt jest uroczy! 🙂
Piękne formy! U nas lussebullar robi wyłącznie O. w końcu ma to we krwi :))
Mąż gotujący i piekący to skarb!
Witam,
Mam pytanie co do mąki, ile jej ma być, bo chyba nie 1,5 litra?
Wesołych nadchodzących Świąt Bożego Narodzenia.
Pozdrawiam serdecznie, Basia i dziękuje za inspirujące przepisy.
Dokładnie półtora litra, Basieńko.
dzieki 😀
Wlaśnie upiekliśmy (wspólnie z żoną ) bułeczki. Wyśmienite!