Miesiąc: grudzień 2014
Bożonarodzeniowe jarmarki
Nieodłącznym i bardzo lubianym elementem adwentu w Szwecji jest jarmark bożonarodzeniowy – julmnarknad.
Julmarknad to targ, czy jak kto woli, bazar, gdzie można kupić różne tradycyjne regionalne wyroby spożywcze oraz rękodzieła. Priorytetem jest, aby wyroby te były od drobnych lokalnych producentów, najchętniej domowej i ręcznej roboty oraz oczywiście w bożonarodzeniowym klimacie.
Stoisk na targu jest bez liku, a na stoiskach mnóstwo uroczych przedmiotów. Świece, skrzaty, aniołki, wianuszki i ozdoby choinkowe. Można też kupić inne rzeczy, przydatne nie tylko w święta oraz rzeczy, które są dostępne w zwykłych sklepach, czyli tekstylia, wyroby z wełny, ze skóry, drewna czy mosiądzu i wiele, wiele innych. Są też zawsze stoiska ze smakołykami, które klienci chętnie degustują – słodyczami, serami, konfiturami, chlebem, wędlinami i oczywiście rozgrzewającym grzanym winem!
A zgromadzony na jarmarku tłum tworzy radosny gwar, w sercu zaś rośnie ten świąteczny nastrój, nie sposób tego nie poczuć.
Choć idea jest ta sama, każdy jarmark jest inny. Rok temu byłam w Skansenie, a w tym odwiedziłam trzy targi. Pierwszy, na którym byłam w tym roku, to targ na Starym Mieście, na Stortorget.
Stare Miasto
Drottningholm
Drugi targ był w Drottningholm, przy Pałacu Królewskim. Ten jarmark był w moim odczuciu przyjemniejszy, miał ten klimat, jaki powinno mieć takie miejsce.
Może dzięki konikom i kucom? Może choinkom? Stoiska i produkty też były tutaj nieco inne niż na Starym Mieście. A tło w postaci pięknego pałacu dopełniało całości.
Przed budką z dziczyzną są zawsze tłumy! Ja zawsze daję się skusić na degustację.
Można poznać na targu ludzi, którzy mają własne pomysły na ozdoby, robią ciekawe i piękne rzeczy; można zachwycić się skandynawskim design, poznać rzeczy nowe i inspirujące.
Överjärva Gård
Ten julmarknad jest w mniejszym wymiarze, ale za to jest dużo przyjemniejszy, spokojniejszy, ponadto ma wiejski, sielski klimat. To jest mój ulubiony jarmark.
Na jarmarkach, jeśli tylko jest możliwość, rozpalane jest ognisko, przy którym można się ogrzać lub upiec kiełbaskę. I tak pomyślałam, że brakuje mi w tym roku śniegu, jarmarki prezentują się o niebo lepiej, gdy wokół jest biało.
W Överjärva Gård znajduje się też maleńkie muzeum, Statarmuseet, w którym można podpatrzeć, jak wyglądało codzienne życie w dawnej Szwecji oraz oczywiście kawiarnia, dla chwili odpoczynku.
Chciałoby się wszystko kupić, bo targ wprawia człowieka w dobry humor, ale wystarczy przejść się i popatrzeć, wchłonąć ten klimat. Chociaż, jak mówią moje koleżanki, z targu nie wypada wrócić bez zakupów.
Targi organizowane są w różnych miejscach, w całej Szwecji, na pewno na każdym jest nieco inaczej, ale jedno jest pewne – zawsze czuć na nich bijący od ludzi radosny nastrój.
Idą święta!
Szafranowe bułeczki
Lussekatt, lussebulle, saffransbulle, lussekuse, julkuse, safranskuse, dyvelkatt – ukochane dziecko ma wiele imion, jak mówi szwedzkie przysłowie.
Każdy rejon w Szwecji różnie nazywa te szafranem pachnące bułeczki, tak jak i wymyśla również własne kształty tych bułeczek, a każda forma bułeczki też ma swoją nazwę. W różnych rejonach różnie nazywa się tę samą bułeczkę, jednak najpopularniejsza jej nazwa to julegris lub julgalt a najpopularniejszy kształt tych wypieków to ósemka. Dla mnie wszystkie są one i będą już zawsze lussekatter. Lubię je bardzo, choć musiałam się do nich dwa grudnie przyzwyczajać!
wykonanie, zdjęcie i opis własne
Według legendy, lussekatter narodziły się w XVII wieku w Niemczech, kiedy to diabeł w kocim przebraniu przychodził do niegrzecznych dzieci i dawał im baty, podczas, gdy Jezus dzielił między grzeczne dzieci bułeczki. A że diabeł boi się światła, dodawano do bułeczek nadającego im złotego koloru szafranu.
Przy okazji tego wpisu, doczytałam się gdzieś, dlaczego szafran jest najdroższą wagowo przyprawą na świecie. Do otrzymania jednego funta (1 kg to ok. 2,2 funty) przyprawy potrzeba 75.000 kwiatów lub 225 000 ręcznie zebranych znamion szafranu uprawowego! Pachnie delikatnie i specyficznie, a jego zapach nieodłącznie kojarzy mi się tutaj ze świętami.
W dawnej Szwecji nazywano te bułeczki diabelskie koty (dyvelkatter) lub koty Lucyfera (lussekatter). Jednak dzisiejsza Szwecja nazywa je lussebullar lub lussekatter i kojarzy je z obchodzonym 13 grudnia świętem Lucia. Etymolodzy twierdzą, że pojawiający się w nazwie bułeczki przedrostek lusse, pochodzi od słowa lux czyli światło.
Ja je uwielbiam, jadam cały grudzień, dlatego zdecydowałam się upiec sama całą górę złocistych lussebullar, według starego szwedzkiego przepisu. Tutaj dla ułatwienia wklejam przepis do wydrukowania: (DRUKUJ).
Przepis na ok. 30 bułeczek
175 g masła
5 dl pełnotłustego mleka
50 g świeżych drożdży (do ciasta)
pół łyżeczki soli
2 dl cukru
pół grama szafranu ( w przepisie jest gram, ale pół grama wystarczy)
1 jajko
1, 5 l mąki
rodzynki do przybrania
jedno roztrzepane jajko do „polakierowania”
Przygotowanie ciasta:
Do dużej misy rozkruszyłam drobno drożdże. W garnuszku podgrzałam mleko, rozpuszczając w nim masło, sól, cukier i szafran. (torebkę otworzyłam całą, bo na jej ściankach zostaje sporo tej drogiej cennej przyprawy). Mleko o temperaturze ciała wlałam do misy z drożdżami, potem długo mieszałam, by drożdże się rozpuściły. Dodałam mąkę i urabiałam maszynką do momentu, aż ciasto zaczęło ładnie odchodzić od ścianek naczynia. Dobrze wyrobione ciasto przykryłam ściereczką i odstawiłam w ciepłe miejsce na pół godziny.
Po tym czasie wyrośnięte ciasto ułożyłam na przyprószonej mąką stolnicy i odcinałam po niewielkim pasku formując je w różne kształty. Miałam przed sobą naszkicowane formy i kładłam te kształty bezpośrednio na wyłożonej papierem do pieczenia blasze, bo gotowe trudniej przenieść. Bułeczkom trzeba zostawić trochę miejsca wokół siebie, bo jeszcze urosną i szkoda, żeby się posklejały. Posmarowałam jajkiem i przybrałam bułki rodzynkami.
W tym czasie piekarnik nagrzewał się do 225 stopni. Do nagrzanego piekarnika na środkowej wysokości włożyłam pierwszą blachę i piekłam bułeczki około 8 – 9 minut. Te większe, kładłam na dolnej półce i piekłam 15 minut. Po wyjęciu przykryłam czystą ściereczką. Przykrycie takich gorących jeszcze bułeczek zatrzymuje w nich wilgoć i zapobiega wyschnięciu, są dłużej świeże po prostu.
Wyszły o niebo smaczniejsze niż te, które znam ze sklepu. A zrobienie ich nie było trudne, naprawdę. Było nawet inspirujące, bo zwijałam ich różne kształty. Cała zabawa w pieczenie lussebullar zajęła mi nieco ponad dwie godziny.
Dom wypełnił się cudownym zapachem słodkiego wypieku, ja dumna jak paw, że upiekłam bułeczki, a mąż zadowolony, że żona jednak jak chce, to potrafi piec!
A już teraz weekend, który spędzę na jarmarkach bożonarodzeniowych, w dwóch różnych miejscach. Mam nadzieję, że Wam też będzie się chciało wyjść z domu, dokądkolwiek, byle tylko odetchnąć innym powietrzem, odpocząć. Pamiętajcie o spacerach i o tym, by szukać dokoła powodów do uśmiechu, jest ich mnóstwo!
Życzę Wam radosnego i nieśpiesznego weekendu!
M
Grudniowe smaki i aromaty
Grudzień ma szczególny zapach.
Pachnie korzennymi piernikami, grzanym winem, pomarańczami, goździkami, anyżkiem i szafranowymi bułeczkami. Do nich dołączają rozkwitające hiacynty. Całość składa się w aromat, który nastraja świątecznie i wprawia w dobry humor. Chce się piec, robić grzaniec, ubierać choinkę, nucić świąteczne melodie…
O każdym z tych zapachów i smaków chciałaby się napisać osobny referat, ale ograniczę się do trzech a na pierwszy ogień pójdą szafranowe bułeczki, które dzisiaj będę piec.
Jeśli mi się udadzą, zdam relację.
PS. Zapach świąt zamknięty został jakimś cudem w świecy, którą ofiarowała mi wczoraj czytelniczka, Marta A. T. Marto, dziękuję za prezent i przesympatyczne spotkanie!
Terminarze, rzecz kobieca
– Co wy kobiety macie z tymi terminarzami?
To pytanie padło z ust mojego męża, gdy z zakupów przyniosłam wczoraj nowy, gruby terminarz na nowy rok.
– Nie można kupić małego, kieszonkowego terminarza? Musi być gruby jak ta encyklopedia, mieć kilka kieszonek, zakładek, gumeczkę, zapinkę i złotą myśl na każdy dzień? Kalendarz w telefonie ci nie wystarcza? I czemu tak wcześnie?
– No nie wystarcza! Faktycznie, musi być gruby, najlepiej z osobną stroną na każdy dzień, tak by zmieściły się na niej nie tylko plany codziennych zajęć, ale i zapiski refleksji z życia.
– Co ty wiesz o życiu… po 38 latach… No dobrze, a na komputerze spisać tego nie możesz? Musisz w kalendarzu? I kwiatuszkami opatrzyć, buźki dorysować? Ech, kobiety…
Hm, niech pomyślę. Rzeczywiście, terminarz w rękach mężczyzny rzecz rzadka.
To przypadłość wyższego stanowiska, gdzie wręcz wypada mieć wypełniony po brzegi umówionymi spotkaniami terminarz w skórzanej oprawie z odciśniętym logo. A taki „przeciętny” mężczyzna w terminarze się nie bawi, a jeśli już, to nie traktuje ich z takim namaszczeniem jak czynimy to my, kobiety. Te kobiety, które znam, uwielbiają terminarze i o kupieniu nowego myślą już w listopadzie.
Więc nie jest to żaden ekscentryzm!
Ja mam ogromny sentyment do terminarzy. Szczególnie do nowych, jeszcze ani jedną notatką nie skalanych. A zamknięty i nienaruszony jest jak obietnica, i jak tajemnica zarazem. Jaki będziesz, nowy roku? Co mi przyniesiesz? Myśli krążą nad terminarzem, po skórze przebiega dreszcz. Czekam, aż rok dobiegnie końca, już chcę napocząć nowy egzemplarz.
Chcę podpisać kolorowym piórem i spisać uroczyście w punktach na pierwszej stronie rzeczy, które chcę osiągnąć, dokonać. Wracam do tej pierwszej strony w grudniu i skreślam to, co mi się udało. Rzeczy niedokonane i niespełnione przechodzą na następny rok. Potem wpisuję urodziny i ważne daty, o których powinnam pamiętać. Na przykład rocznicę ślubu. (No właśnie! Może dlatego mężczyźni nie pamiętają o rocznicach, bo nie mają terminarzy???)
Terminarz, nieodłączny towarzysz. Zna wszystkie moje zaplanowane i wykonane czyny. Zna daty i godziny, pilnuje i trzyma fason mojego dnia. Nie przeoczy też mojego lenistwa ani żadnego dnia, który przeciekł przez palce. Wraz z biegnącym czasem, z czystej „tabula rasa” staje się damskim zwierciadłem, szkatułką pełną kobiecych skarbów. Stopniowo upiększany, czule hołubiony wypełnia się powoli opowieściami z całego roku…
Tak, terminarze to zdecydowanie rzecz kobieca.
Najnowsze komentarze