Miesiąc: lipiec 2015
„Przekręt” turystyczny
Jesteśmy właśnie w Olandii (Öland).
I jak na wytrawnych turystów przystało, staramy się zobaczyć jak najwięcej i najczęściej jesteśmy zadowoleni. Mniej lub bardziej, ale każde miejsce daje nam estetyczną i turustyczną satysfakcję. Ale to, co spotkało nas wczoraj, rozczarowało nas dokumentnie i zdenerwowało do tego stopnia, że postanowiliśmy ostrzec innych na tym blogu.
Przemierzając południową Olandię, zatrzymywaliśmy się w miejscach wyznaczonych w przewodniku, jako warte zobaczenia (sevärdheter). O Möcklemossen piszą tak: Płytkie jezioro w środku Olandii. Bogactwo różnorodnych ptaków, gdzie można zobaczyć rzadkie okazy. Ponadto zobaczysz rozmaite gatunki orchidei i innych ciekawych roślin.
Droga do owego jeziora prowadziła przez grząskie błoto, krowie placki i ciągnęła się prawie kilometr.
A kiedy zbliżyliśmy się do jeziora, wydobyłam z siebie pełne rozczarowania jęknięcie: – To nie jezioro, to kałuża!
Mieliśmy nadzieję, że chociaż w tej nędznej kałuży spotkamy zapowiedziane ptactwo, bogate życie prowadzące. Ale poza gęstą chmarą złośliwych komarów, nie zobaczyliśmy żadnego obiecanego w przewodniku ptaka. O orchideach nie wspomnę.
Byliśmy źli, rozczarowani i zgodnie stwierdziliśmy, że to był największy dla nas „przekręt” turystyczny w całej Skandynawii i że nie zawsze warto ufać temu, co piszą w przewodnikach.
Czy ktoś z Was kiedyś nadział się na podobną minę?
Migawki z podróży na południe
Jesteśmy teraz w podroży.
Od Sztokholmu jechaliśmy na południe Szwecji do Malmö, by stąd robić wypady do Kopenhagi, na Bornholm, Christiansö oraz zwiedzać tez szwedzkie miasta i miasteczka. Teraz jesteśmy z moimi rodzicami, którzy dołączyli w Malmö, więc czasu na relację mam mało, poza tym, mój mąż, obieżyswiat i prawdziwy przewodnik, nadaje nam takie tempo, że czasu starcza ledwie na zrobienie zdjęć, nie mowiąc o zrobieniu jakiejkowiek relacji. Teraz wszyscy śpią po niesamowitym dniu w Kopenhadze, zakończonym bardzo późno, w Tivoli, więc w pośpiechu piszę parę słów.
Jadąc ze Sztokholmu do Malmö zwiedzilismy kilka ciekawych miejsc, o których chciałabym zrobić osobne wpisy, po powrocie. Przejechalismy przez Småland i Halland, ktore nas urzekło, a podejrzewamy, że to głównie za sprawą Karoliny, która w Laholm prowadzi B&B Korsaberg, i która pokazała nam piękne miejsca w tych rejonach. Karolina jest przemiłą, gościnną osobą, zapraszała nas na smakowite kolacje do urzekającej, wlasnoręcznie zbudowanej szklarni, której klimat będziemy wspominać jeszcze dlugo. Gdyby ktoś był w podróży na południe Szwecji i przejeżdżał przez Laholm, może śmiało zatrzymać się u Karoliny w Korsaberg, (ceny bardzo przystepne a standard wysoki).
Przemierzając Småland zobaczyliśmy ruiny zamku Brahehus, miasteczko Gränna, gdzie produkuje się znane na całą Szwecję cukierki Polkagris oraz uroczą wyspę Visingsö.
Halland jest bardzo malownicze, pejzaże są inne niż w innych częściach Szwecji, (przywodzą mi na myśl Gotlandię) i jest tutaj naprawdę wiele do zobaczenia: przepiękny półwysep Tylösand, Mellbystrand – najdłuższa piaszczysta plaża, która skradła mi serce, sielskie okolice Laholm… W Skåne, o którym mało wiedzieliśmy zobaczyliśmy miasto Båstad, formacje skalne na Hovshallar, miasto portowe Turekov oraz zachwycajacą wyspę Väderö.
To tylko migawki z naszej podróży po Skåne, więcej o urokach tego regionu napiszę po wakacjach. By móc w locie podzielić się tym, co pięknego spotyka nas w podróży, zalożyłam instagram. To swoją droga, fajna zabawka 😉
Mam nadzieję, że Wasze wakacje również mijają w słońcu i wśród widoków i ludzi, których kochacie.
<3
Symptomy zeszwedzenia
Szwedzkie lato, całe 25 stopni.
Jestem w zwiewnej sukience i czuję, jak mi w niej gorąco. Owiewa mnie chłodna nadmorska bryza i niesie ulgę w upale. No właśnie! W upale! Przyłapałam się na tym, że 25 stopni to dla mnie upał! Jeszcze sześć lat temu 25 stopni i zefirek zmuszały mnie do narzucenia czegoś na ramiona. Przywykłam już do chłodnego skandynawskiego klimatu i coraz lepiej znoszę zimno. Po domu często chodzę bez skarpet, a zimne stopy dają mi uczucie rześkości. Ciało przyzwyczaiło się do skandynawskiego klimatu.
To raz.
Dwa.
Innym symptomem, który mówi mi, że chyba „zeszwedziałam” jest zmiana przyzwyczajeń modowych. Dawniej nie do pomyślenia było dla mnie założenie adidasów do spódnicy, dziś uważam, że czemu nie? Zredukowałam wachlarz kolorów w mojej garderobie właściwie tylko do bieli, czerni i szarości, a wzory do pasków. Inne kolory i wzory biorę pod uwagę w dalszej kolejności. Ubieram się skromnie, zwyczajnie i bez szaleństw i choć uwielbiam od czasu do czasu poczuć się kobieco i wyjątkowo, wtopiłam się w szary tłum.
Trzy.
Słownictwo. Kiedy szwedzkie słówka cisną mi się automatycznie na język i łatwiej jest mi powiedzieć po szwedzku niż po polsku, z rezygnacją stwierdzam, że mój język… szwedzieje. Listę zakupów automatycznie robię po szwedzku. Podczas słuchania zanoszę się, jakbym miała astmę, a potwierdzając, że słucham albo się zgadzam, zamiast mhm lub tak wydobywam z siebie sławetne „ooo”. Przyłapuję się czasami na też tym, że myślę po szwedzku.
Cztery.
Nabrałam stoickiej cierpliwości w czekaniu, aż pociąg ruszy po kwadransie postoju między stacjami, spowodowanym błędem weksli zamiennych na torach. Nie denerwuje mnie już to, że nie jestem obsłużona natychmiast albo, że ktoś mi się wepchnął w kolejkę i wydłuża się mój czas czekania. Potrafię teraz bardzo długo czekać oraz cierpliwie znosić pewne irytujące sytuacje. I choćby nie wiem, jak bardzo przeszkadzało mi czyjeś zachowanie, nie dam tego po sobie poznać. Jak Szwed.
Pięć.
Kiedy pracuję albo się uczę mam nieodpartą ochotę zrobić sobie przerwę (np. na kawę) co godzinę. Nauczyłam się tego tutaj na studiach. Na uniwersytecie w Warszawie dawaliśmy radę wytrwać na półtoragodzinnych wykładach, a tutaj, na szwedzkich uczelniach zajęcia trwają w najlepszym wydaniu 40 minut, przed upływem których wszyscy zgodnie i bez zmowy sugerują, że potrzebna jest przerwa (paus, fikapaus). Kiedy mówiłam koleżankom, że w Polsce wykład trwa 1,5 godziny, wyraziły współczucie i zapytały, co z prawem człowieka do przerwy.
Sześć.
Pozostając w temacie kawy, piję jej tutaj więcej, niż piłam w Polsce, może dlatego, ze Szwecja to kraj kawą i mlekiem płynący. Nigdy nie dopuszczam do tego, że nie mam kawy w domu, moich gości (szczególnie szwedzkich) nigdy nie krępuję pytaniem „kawa czy herbata?”, a zepsuty w pracy automat do kawy wywołuje we mnie uczucie paniki. Chwila na kawę (fika) jest celebrowana, wręcz święta, a kawa pita na zewnątrz (utefika), jest niezaprzeczalnym elementem uroku życia.
„Życie jest zbyt krótkie, żeby nie dogodzić sobie długą chwilą na kawę.”
Siedem.
Nie patrzę na mijanych ludzi. Wsiadając do pociągu czy autobusu szukam wzrokiem wolnego miejsca nie patrząc na twarze współpasażerów. Czasem kątem oka widzę, że ulicą idzie ktoś znajomy, ale udaję, że go nie widzę i że nie widzę, że on udaje, że mnie nie widzi. W zwykłych sytuacjach nie podejmuję kontaktu wzrokowego z obcymi, nie patrzę się i nie „mierzę” ludzi. Przestało mnie też martwić to, że ktoś, kto mnie zna, „nie widzi” mnie na ulicy, albo gdy sąsiad idąc w stronę tego samego domu nie chce rozmawiać.
Osiem.
Upodobania smakowe. Bez skrzywienia, (ba! ze smakiem!), mogę zjeść śledzia na słodko. Na jajko wyciskam kawiorową pastę, a bez cynamonowych bułeczek nie wyobrażam sobie teraz życia. Piję dużo kawy a dzień zaczynam od szklanki wody z kranu. Nauczyłam się tu lubić szwedzkie potrawy i specjały, na które jeszcze parę lat temu nie mogłam patrzeć, ale wciąż nie mogę się przełamać i zjeść trzech rzeczy: szwedzkiego sernika z konfiturą i mlekiem (ostkaka), kiełbasy falukorv oraz puddingu z krwi (blodpudding). Może i na to przyjdzie czas?
Dziewięć.
Uwaga, mrożące krew w żyłach. Na ulicę wchodzę bez rozglądania się na boki i sprawdzania, czy coś nie jedzie. Wchodzę po prostu na ulicę, nie zawsze na pasy, bo urosło we mnie przez te zaledwie kilka lat przekonanie, że kierowca się zatrzyma, nic mi się nie stanie, bo to ja jestem tą świętą krową na ulicy. Boże, miej mnie w swoje opiece! Teraz właśnie robię prawo jazdy i praktykując jazdę nie obawiam się wypadku. Cieszę się, że tutaj jeździ się względnie spokojnie i z uszanowaniem innych kierowców.
Dziesięć.
Obsługa. Przywykłam do profesjonalnej i przyjemnej obsługi, obojętnie, czy osobiście, czy przez telefon. Kiedy załatwiam coś w Polsce, albo „z Polską” i słyszę ten ton, dający mi do zrozumienia, że jestem intruzem lub kiedy ktoś jest niemiły i mimo, że powinien, a nie chce mi pomóc albo uwierzyć, jestem bliska płaczu. Przyzwyczaiłam się do tego, że ja, jako klient/pacjent jestem absolutnie najważniejsza i to ja mam być zadowolona, a nie ten, który mnie obsługuje.
Jedenaście.
Segregowanie śmieci i myślenie przyjazne środowisku. Zrobiłam się niezwykle wrażliwa na ekologię. Skrupulatnie sortuję śmieci, przejmuję sie tym, co się stanie z przedmiotem, który zamierzam wyrzucić, myślę zawsze o tym, jak postępować, by nie szkodzić środowisku. Oszczędnie używam chemii z myślą o wodzie, którą będę później pić. Staram się wykorzystać przedmioty jednorazowego użytku parokrotnie, oszczędzam też energię. Poruszam się komunikacją miejską, samochód wybieram, gdy jest to konieczne.
Dwanaście.
Zrobiłam się małomówna i ostrożna z wypowiadaniem się. Rzadko rozmawiam z obcymi, ze znajomymi też raczej oszczędnie. Trudno ze mnie wyciągnąć opinię na temat innej osoby lub jakiejś sytuacji. Tylko mąż i najbliższe przyjaciółki wiedzą, co myślę. A podróżując komunikacją miejską zaczęłam doceniać ciszę i spokój. Przeszkadza mi, jak ktoś obok siedzi i rozmawia przez telefon, a już szczególnie, gdy mówi głośno i w innym języku. Nie rozmawiam też o polityce, nigdy nie poruszam tych tematów. Słucham, słucham i swoje myślę.
To zmienianie się i nabieranie cech mentalności typowych dla kraju, w którym się mieszka jest nieuchronne, zwłaszcza, gdy jest się człowiekiem otwartym na świat. To trochę, jak wtapianie się w nową rzeczywistość, przystosowywanie się, zapuszczanie korzeni. To bardzo pomaga – człowiek, jako imigrant, ktoś obcy, przybyły może zacząć czuć się w nowym kraju jak u siebie, jak wśród swoich.
W każdym razie ja, imigrantka z Polski, czuję się w Szwecji (już) jak w domu.
To po trzynaste, najważniejsze.
<3
Göteborg w trzech odsłonach cz. 3
Göteborg to miasto o bogatej i ciekawej historii. Ówczesny król, Gustaw II Adolf był zadowolony z lokalizacji miasta, sądząc, że pozwoli mu ono uniezależnić szwedzki handel morski od Danii, która wieki całe kontrolowała zachodnie wybrzeże Szwecji, nakładając wysokie cła od przewożonych towarów. Do zbudowania miasta najął holenderskich inżynierów, doświadczonych w budowaniu na glinianym, niestabilnym podłożu. Dał im „wolną rękę”, a ci nadali Göteborgowi wygląd typowego XVI – wiecznego miasta holenderskiego, jak np. Amsterdam.
Plac, na którym stoi pomnik Gustawa II Adolfa, z wyciągniętym wskazującym palcem upamiętniającym słowa: „Tutaj zbuduję moje miasto”, stoi na placu o jego imieniu.
Göteborg ma bardzo ciekawą i bardzo różnorodną architekturę i design, a jego zabudowa, z powodu kilku pożarów, jakie nawiedziły to miasto jest stosunkowo młoda. Zaś gliniane podłoże nie sprzyja budownictwu i dlatego niewiele tutaj wieżowców.
Göteborg to miasto z tradycjami marynistycznymi, miasto sportowe (Göteborg to sportowa stolica Szwecji), miasto przemysłowe – największa strefa przemysłowa w całej Szwecji znajduje się w południowej części Göteborga, gdzie działa około tysiąca przedsiębiorstw. Ze względu na bliskość dużego portu handlowego, swoje centrale mają tu międzynarodowe koncerny, jak Volvo czy SKF (łożyska kulkowe).
Göteborg zachwycił mnie i zadziwił. Choć w niektórych jest dzielnicach smutny, wymazany paskudnym graffiti, zaniedbany i wołający o pomstę do nieba, sprawił, że przez chwilę pomyślałam nawet o przeprowadzce do tego miasta. Podejrzewam, że głównie za sprawą miłych, odrobinę rozmowniejszych niż w Sztokholmie ludzi.
Ale jednak co stolica, to stolica. Mimo, że wspaniale czuję się w naturze i na cichym odludziu i najlepiej wypoczywam na łonie przyrody, to jestem właściwie wielkomiejska. Muszę mieć „bazę”. W Sztokholmie nie mogę się nudzić, ciągle się coś dzieje, życie tętni pełną parą, a milczenie zabieganych mieszkańców stolicy przestało mi doskwierać.
Z Göteborga wróciłam naładowana pozytywnymi wrażeniami i miłymi wspomnieniami. Nie ujęłam w tych wpisach wszystkiego, co udało nam się zobaczyć, a do zobaczenia w tym barwnym mieście jest naprawdę sporo. Z pewnością też parę rzeczy pominęłam, dlatego myślę, że czeka mnie jeszcze niejeden weekend w Göteborgu.
<3
Göteborg w trzech odsłonach cz. 2
Plan zwiedzania miasta mieliśmy ustalony, ale poza zaplanowanymi punktami, ale raz spontanicznie skręciliśmy w niepozorną, ale w tajemniczy sposób kuszącą ulicę…
która zaprowadziła nas w piękne miejsce, piękny dziedziniec przy jednym z najstarszych zachowanych w Göteborgu budynków – Kronhuset (ten wielki czerwony budynek po prawej stronie), pełniącego dawniej funkcję zbrojowni.
Dziedziniec ten jest niezwykle urokliwy, chciałoby się tu przysiąść nad filiżanką kawy i zakupioną w czekoladowym sklepie porcją boskiej czekolady i darować sobie zwiedzanie miasta. Przynajmniej na resztę dnia.
W przeszłości znajdowały się tu liczne warsztaty rzemieślnicze, a dziś działają utrzymane w stylu z przełomu XIX i XX w. sklepiki z czekoladą, wyrobami skórzanymi i ceramiką.
Nie raz przekonałam się, że czasem warto jest dać się ponieść turystycznej intuicji, zaciekawieniu i zaprowadzić w nieznane miejsce. Oczywiście z odważną osobą przy boku!
Spacerując po mieście i ciesząc oczy miastem zawędrowaliśmy też w uroczą dzielnicę Haga. Haga, założona w XVII w., była pierwszą dzielnicą podmiejską Göteborga. Dwa stulecia później zaczęła pełnić rolę dzielnicy robotniczej. W latach 80. i 90. XX w. wyburzono wiele domów, a w ich miejsce wybudowano nowe, na szczęście o podobnej architekturze i uroku. W jej uliczkach, oprócz drogich mieszkań znajdują się przytulne kafejki, pachnące piekarnie, liczne sklepiki z rękodziełem, antykwariaty i modne butiki.
Bułeczki cynamonowe mają tu wielkości bochna chleba!
Przepięknym miejscem i powodem do dumy mieszkańców Göteborga jest stary ogród Trädgårdsföreningen, w odróżnieniu od holenderskiej architektury przywodzi na myśl zieloną Anglię i przypomina londyński Hyde Park. Na terenie ogrodu znajdują się Palmiarnia i tropikalna Motylarnia.
W tej zielonej oazie, wśród tysięcy róż stoi kawiarnia, ze stolikami na zewnątrz. Warto nawet w chłodny dzień usiąść na zewnątrz, bo nie ma nic przyjemniejszego jak chwila wypoczynku przy kawie i ciastku, wśród upajającej woni róż i muzyce ptasiej filharmonii.
Restauracji i kawiarń w Göteborgu (ba! w całej Szwecji) dostatek, bo Szwedzi kochają stołować się poza domem. I najchętniej na świeżym powietrzu, nawet jak jest chłodno i gorące danie stygnie zanim człowiek zdąży rozłożyć serwetę na kolanach.
Ciekawym miejscem i dobrym pomysłem na lunch jest wizyta w Rybnym Kościele (Fiskekyrka). To budynek przypominający z wyglądu kościół, ale nigdy kościołem nie będący, służący od lat jako miejsce rozładunku towaru rybnego z wracających z połowu łodzi.
Warto kupić sobie tutaj sałatkę z owoców morza lub wędzoną rybkę (wszystko pyszne i świeże) i usiąść na ławce przed kościołem dając zmęczonym nogom odpocząć.
Do innych, bardzo popularnych atrakcji Göteborga zalicza się Park Rozrywki Liseberg Nöjespark (gdzie na najszybszej kolejce Helix prawie oderwało mi głowę). Park ten jest większy od sztokholmskiego Gröna Lund, ma także scenę, na której odbywają się koncerty i występy gwiazd. W parku znajduje się mnóstwo restauracji, jest też teatr i malownicze ogrody.
Warto było odwiedzić Universeum, centrum natury i nauki, gdzie na siedmiu piętrach rozmieszczone są różne „stacje” np. kosmiczna albo las deszczowy. Bardzo ciekawe na piętrze z oceanarium jest przejście pod szklanym tunelem i bliskie spotkanie z rybą piłą.
Żal było jednak pogody na zwiedzanie muzeów, dlatego poza Universeum skusiłam się tylko na Muzeum Sztuki i Rzemiosła Röhsska Museet oraz, z racji zawodu, na Muzeum Alfonsa Åberg.
c.d.n…
Göteborg w trzech odsłonach cz. 1
Nie wiem, kiedy, i czy w ogóle, wybrałabym się do Göteborga, gdyby nie finał Volvo Ocean Race.
Mój mąż, dawniej zapalony żeglarz, zapragnął zobaczyć zakończenie słynnego rejsu i już kilka miesięcy wcześniej zaplanował długi weekend w Göteborgu. O tym mieście wiedziałam niewiele, a może i dobrze, bo pojechałam bez żadnych uprzedzeń i bez specjalnych oczekiwań.
Największym zaskoczeniem byli dla nas ludzie. Zupełnie inni niż Sztokholmianie. Przemili, serdeczni i co najciekawsze – rozmowni! I nawet nie zatopieni w swoich telefonach komórkowych, uśmiechnięci, rozmawiający ze sobą. Ludzie sami też podchodzili do nas stojących z nosami w mapie, pytając, czy nie pomóc. Jakby nie Szwedzi!
Może w Göteborgu żyje się Szwedom inaczej?
Sercem Göteborga jest jego dzielnica portowa. Dzięki dogodnemu położeniu miasto zapewniło sobie status największego skandynawskiego portu morskiego, obsługującego ponad 10 tysięcy statków rocznie.
Jedną z najbardziej charakterystycznych budowli jest Lilla Bommen, lub inaczej Göteborgsutkiken, 86 m., biało – czerwona wieża, wznosząca się obok mostu Götaälv. Z tej wieży, pieszczotliwie nazywanej „Szminką”, roztacza się wspaniała panorama miasta i portu.
Port w Göteborgu pełni rolę głównego portu handlowego i pasażerskiego, a znaczenie Göteborga od wieków z tego względu było duże. W tym ruchliwym porcie roiło się od statków wypływających lub powracających z rejsów do najdalszych zakątków świata.
Dla milionów Szwedów, którzy w XIX w. masowo emigrowali do Ameryki, Göteborg był ostatnim skrawkiem ojczystej ziemi, który widziały w życiu.
To tutaj w porcie obserwowaliśmy wielki finał rocznego rejsu dookoła świata Volvo Ocean Race.
Siedem jachtów paradowało przed zachwyconymi widzami. Mój mąż i setki spotkanych tu osób przez cały rok obserwowało zmagania zawodników płynących dookoła świata.
Choć żeglarstwo nie pociąga mnie tak bardzo jak mojego męża, nawet dobrze się na tej imprezie bawiłam. Tym bardziej, że (co było absolutną niespodzianką), uwieńczeniem wydarzenia był koncert Loreen.
W tym samym porcie, który ma nazwę Lilla Bommens Hamn stoi gmach opery, który z wyglądu przypomina statek, a po przeciwnej stronie stoi restauracja i szereg biurowców.
Z tego portu odchodzą mniejsze statki, które kursują na wyspy archipelagu.
Archipelag göteborski też różni się od sztokholmskiego. Udało nam się wyskoczyć na krótką wycieczkę na wyspę Styrsö. Jeśli wierzyć towarzyszowi wycieczki, że wszystkie wyspy w tym archipelagu są do siebie podobne, to można sądzić, że tutejsze wyspy mają urok… miejski. Na Styrsö widzieliśmy asfaltowane i oznakowane ulice, supermarket, salon fryzjerski, szkołę z boiskiem, a nawet szpital.
Wracamy do Göteborga. Interesującym uzupełnieniem pieszego zwiedzania miasta jest zwiedzanie z perspektywy żabiej, czyli z płaskodennej łodzi zwanej Paddan (Ropucha). Trasa spokojnej wycieczki prowadzi wzdłuż starej fosy i XVII-wiecznych kanałów oraz przez port. Przewodnik na łodzi opowiada o mieście, jego historii i architekturze, szczególnie o mostach, pod którymi się przepływa. A jest ich 20.
Dwa z mostów są tak niskie, że trzeba się schylić, gdy się pod nimi przepływa. Jeden z nich ma imię Osthyvel (Nóż do sera), a drugi Frisören (Fryzjer). Podobno, jak się człowiek pod Fryzjerem nie schyli, to ma potem nową fryzurę.
Miasto może się pochwalić rozbudowaną i doskonale funkcjonującą siecią tramwajów i autobusów, ale za to nie ma metra, bo jego budowę uniemożliwiają niekorzystne warunki geologiczne.
Niektóre tramwaje są zabytkowe i bardzo romantyczne, gdzie pan motorniczy zapyta cię o zdrowie.
A mieszkańcy Göteborga mówili nam, że oni, w przeciwieństwie do mieszkańców Sztokholmu nie mają nic do ukrycia, dlatego nie potrzebują kolejki podziemnej. Między mieszkańcami Göteborga a Sztokholmu toczy się niepisana walka na argumenty, które miasto jest lepsze. Taki złośliwy docinek o tym, dlaczego w Göteborgu nie ma metra jest świetnym przykładem tego, co Göteborg sądzi o Sztokholmie.
Przez trzy dni próbowaliśmy zobaczyć jak najwięcej i przemierzyć miasto wszerz i wzdłuż.
c.d.n…
Lato w Szwecji
Nareszcie nadeszło lato.
Takie w prawdziwym tego słowa znaczeniu – słoneczne, gorące, mamiące intensywnymi kolorami i zapachami, oszałamiające dźwiękiem dziecięcego krzyku i śmiechu, smakujące dojrzałą czereśnią. Każdy taki słoneczny dzień staram się wykorzystać na nacieszenie się tymi długo oczekiwanymi i tak szybko przemijającymi dniami lata.
Latem prawie nigdy nie opuszczamy Szwecji, bo latem Szwecja jest absolutnie najpiękniejsza i ma tyle do zaoferowania. Dla mnie, kochającej naturę i szkiery wybór miejsc do odpoczynku jest ogromny, bo archipelag sztokholmski zdaje się nie mieć końca. Codziennie możemy znaleźć jedną wyspę, na której jeszcze nie byliśmy, i na której możemy być zupełnie sami. Możemy wybrać się także do jakiejkolwiek oddalonej od Sztokholmu mieściny i mieć dzień pełen wrażeń od malowniczych widoków.
Sezon wakacyjny zaczęliśmy w Göteborgu i duńskim Skagen, o czym postaram się napisać w wolnej chwili. A w czwartek, cały piękny dzień, spędziliśmy w rezerwacie przyrody na wyspie Lagnö.
Pomijając jeszcze jedną parę, która zbłądziła na Lagnö, gdzie próbowała dzielnie zanurzyć się w zimnej wodzie, mieliśmy praktycznie całą wyspę tylko dla siebie.
Piątek spędziliśmy na Dalarö, gdzie mieści się znany kurort wypoczynkowy, i gdzie wille usytuowane wysoko na skałach z balkonami z widokiem na wodę przyprawiają o porządne ukłucie zazdrości.
W porcie tętni życie, a śmiech dzieci i gwar schowanych w cieniu ludzi (Szwedzi przy 27 stopniach cierpią i szukają chłodu) ogłasza wszem i wobec: Mamy lato!
Po urokliwym, sielskim, portowym miasteczku czekała nas długa trasa wzdłuż brzegu półwyspu Gålö. Dziewicza i surowa natura, krajobraz wyścielonego wielkimi kamieniami lasu, zapach rozgrzanego runa leśnego, bezbrzeżny widok ciemnoniebieskich wód Horsfjärden, sunące po nich leniwie żaglówki i szum bijących o skały fal, sprawia, że człowiek czuje się strasznie szczęśliwy.
A do tego szczęścia wystarczy towarzysz życia, dwie kanapki i garść czereśni…
Dziś czeka nas lato w wielkim mieście, dla odmiany.
Jutro znów wyspa, a za dwa tygodnie podróż na południe Szwecji, czas zobaczyć w końcu Skåne. Nie mogę się doczekać! Mówią, że lato będzie tylko do niedzieli, ale ja na szczęście nigdy nie słuchałam ani horoskopów, ani prognoz pogody, więc jestem pełna dobrych myśli, że lato będzie długie i słoneczne. Czego sobie i Wam życzę.
Pięknych, udanych wakacji!
M
Najnowsze komentarze