Kategoria: Polka w Szwecji
Sztuka odpoczywania
Mija tydzień, jak uziemiona chorobą siedzę w domu.
Zaczęło się w zeszły piątek, gorączką, ale gdy po dwóch dniach poczułam się lepiej, to wzięłam się za robotę (kobieta ma zawsze coś do zrobienia w domu), a to zmywanie, a to wyskok na miasto na zakupy, a to ślęczenie nad biurkiem… …. I choroba wróciła ze zdwojoną siłą dokładając mi do gorączki męczący kaszel.
Mąż robił wszystko, bym nie chodziła po domu. Oczywiście dużo leżałam połykając książkę za książką, czytając zaległą prasę i przeglądając internet w telefonie. Ale świadomość, że moje leżenie doprowadza dom do stanu godnego pożałowania (tym bardziej, że koty tłukąc się ze sobą zostawiają po sobie niepojęte ilości kociej sierści) sprawiała, że od czasu do czasu niepostrzeżenie, korzystając z nieobecności męża albo odkurzyłam mieszkanie, albo zrobiłam pranie, co kończyło się pogorszeniem mojego (i mężowskiego) samopoczucia.
Bo ja mam nieodparte uczucie, że MUSZĘ coś zrobić, że jeszcze to i to jest do zrobienia i że to coś nie może czekać. Moja wybujała ambicja i przesadna pracowitość ciągną mnie za poły swetra i nie dają posiedzieć. Siedząc (czy o zgrozo leżąc) i czytając w nieskończoność książkę mam ogromne wyrzuty sumienia, że marnuję czas. Ponadto denerwuję się widząc piękną pogodę za oknem, że ja nie mogę wyjść z domu. Myślę o tych wszystkich chorych przykutych do łóżek w domach i szpitalach. Mam za dużo czasu na myślenie i zaczynam wariować z braku sił do pracy…
Ten weekend miał być wspaniały. Spędzony z przyjaciółmi w ich domu z kominkiem, za miastem. Miały być spacery nad jezioro i wspólne grilowanie. Zamiast tego był wciąż kaszel, ból w mięśniach i oglądanie świata za oknem.
A to tylko dlatego, że nie daję sobie szansy dojść do zdrowia.
…
Wczoraj przeniosłam się z sypialni do pokoju dziennego, zapaliłam świeczki, przykryłam się zrobionym na drutach pledem, wzięłam książkę i zaczęłam czytać. Zrobił się taki nastrój, że poczułam przez chwilę, jakby się zatrzymał czas, a trwająca właśnie chwila otuliła mnie ciepłym, miękkim ramieniem. Zrobiło mi się tak błogo i chciałam, żeby ta chwila trwała jeszcze długo. Z tej cichej błogości wyrwał mnie przestrach, że ja nic nie robię.
I wtedy dotarło do mnie, że ja… nie umiem wypoczywać!
Nie umiem tak bezpardonowo, egoistycznie usiąść i zanurzyć się bezczynnie w płynącym czasie. Delektować się nicnierobieniem i być jeszcze z tego powodu szczęśliwym. Usłyszeć własne myśli i marzenia. Trwać i być. Tu i teraz.
Okazuje się, że wypoczywać trzeba umieć i ja się muszę tego nauczyć. O nauki poproszę moją przyjaciółkę, Kasię, którą, równie wielki jak mój, perfekcjonizm doprowadził kiedyś do wypalenia. Kasia wraca do siebie, ale w międzyczasie nauczyła się medytować, odpoczywać, uprawia jogę, za co ją osobiście szczerze podziwiam.
Może uda mi się zwolnić nieco tempo?
A jutro do pracy. Po przerwie aż się boję. Mam tylko nadzieję, że NIE rozpędzę się znowu i że jeszcze zdążę się nacieszyć jesienią, zanim spadnie pierwszy śnieg….
Niepokoję się…
To niepokojące, że o szczegółach tego, co się dzieje w kraju, w którym mieszkam, zmuszona jestem dowiadywać się z zagranicznej prasy.
Wprawdzie wspomniano ze spuszczonymi oczami w szwedzkiej telewizji o zabiciu dwóch osób w IKEI (sic!), ale o prawdziwych reakcjach ludzi i o całej otoczce tego, co się teraz w Szwecji dzieje, doczytać muszę w polskiej i angielskiej prasie.
Powinnam zacząć od tego, że żyjąc tutaj, w pięknym Sztokholmie, a właściwie w bezpiecznej i spokojnej dzielnicy Solna, nie widzę naocznie codziennego napływu tysięcy zdesperowanych uchodźców. W centrum miasta zawsze był tłok, barwna mieszanka ludzi z całego świata. Nie widzę jednak tych wszystkich kłębiących się po opuszczonych więzieniach, schroniskach i barakach azylantów. Na „oko” wydawać by się mogło, że nic się nie zmieniło. Ale z tego, co wiem, do Szwecji przypływa codziennie ponad tysiąc osób i państwo szwedzkie robi wszystko, by tym ludziom, wszystkim bez wyjątku, pomóc.
W telewizji i prasie spokojnie i optymistycznie, jak gdyby nigdy nic. Od czasu do czasu docierają do mnie pojedyncze informacje o kradzieżach, gwałtach, zabójstwach, zamieszkach. Raz udało mi się zobaczyć smutny i przerażający reportaż o dużej grupie EU emigrantów, którzy bezprawnie zajęli prywatną posiadłość i ani myśleli ją opuścić. To wywołało u mnie straszny niepokój. Tym bardziej, że ani lokalni politycy, ani policja nie potrafili znaleźć rozwiązania tej sytuacji. Innymi słowy, naruszone zostało podstawowe prawo do własności prywatnej. Czy można czuć się bezpiecznie w kraju, w którym na twoją prywatną posiadłość mogą wkroczyć obcy ludzie, rozbić swoje namioty, a ty nie będziesz w stanie ich się pozbyć?
Pytacie mnie w listach, czy to wszystko prawda, i czy w Szwecji jest bezpiecznie. Dużo i szczerze pisze się i mówi o tych sprawach właśnie w Polsce, stąd ten w Was niepokój. Moi rodzice też się napatrzyli w telewizji, naczytali w prasie i mówią, że boją się do mnie, do Szwecji przyjechać.
Może i to wszystko wyolbrzymione jest, rozdmuchane, bo oczywiście o tym, co trudne mówić można bez końca. Ja osobiście mam bardzo mieszane myśli. Z jednej strony, uważam, że to jest piękne, że Szwecja chce pomagać i dzieli się swym narodowym dobytkiem z potrzebującymi; z drugiej zaś, że ta chęć pomocy przerośnie wkrótce możliwości i pomaganie odbywać się będzie kosztem społeczeństwa szwedzkiego. Społeczeństwo już zaczyna odczuwać napływ nowych imigrantów. Zaczyna brakować pracy, od dawna brakuje mieszkań, pogarsza się status szpitali, spada poczucie bezpieczeństwa.
Ja też przestaję się TUTAJ czuć bezpiecznie. I nie chodzi tylko o to, że boję się pojechać do IKEI, żeby nie zostać potraktowaną ikeowskim nożem, czy chodzenia po mieście po zmroku, ale ogólnie, boję się o przyszłość w Szwecji. Czy zawsze będę miała pracę? Czy będę miała gdzie mieszkać? Nie mam pewności.
Nie tylko ja się niepokoję. Niepokoją się też mieszkańcy Szwecji, którzy powoli zaczynają dostrzegać rozmiar problemu.
Czasami ktoś zarzuci mi, że ja się tą Szwecją tak zachwycam i że jestem naiwna i nie wiem, co się w Szwecji dzieje. Wiem. Nie wypowiadam się na tematy polityki i jestem ostrożna w głoszeniu osądów. Poza tym, na szczęście widzę jeszcze mnóstwo dobrego w tym kraju, widzę jego piękną przyrodę, architekturę, tradycje, optymizm… Tym chcę się z Wami dzielić i tego trzymać.
Mimo wszystko, mam nadzieję, że sytuacja w Szwecji się ustabilizuje i będę mogła ponownie patrzeć ufnie w przyszłość.
Chwile wytchnienia
Wiem, wiem, zamilkłam. Nieładnie.
Dostaję od Was realne sygnały, że oczekujecie nowego posta. Natalia w komentarzu pyta, gdzie się podziewam. Obca kobieta zaczepia mnie między wieszakami w butiku, podpiera się pod boki i mówi wprost: „Pani Monika? A dlaczego Pani przestała pisać? Od miesiąca nic nie ma!”. Czasem przyjdzie mail, albo dwa, od martwiącego się o mnie czytelnika…. Wczoraj dostałam taki cudny list od Elżbiety z Łodzi, taki poruszający, że przez łzy czytałam. Ela pisze: „Lubię Twojego bloga, lubię siadać wieczorami na kanapie,mieć obok zapaloną świeczkę, kubek aromatycznej herbaty w ręku, wokół ciszę i poczytać, co nowego się u Ciebie pojawiło. To taki mój nie codzienny rytuał na chwilę wytchnienia.” I dalej: „Twój blog, to o czym piszesz, w jaki sposób przedstawiasz swoje życie (choć teraz już mniej) jest taką trochę odskocznią dla wielu czytelników od codzienności, pośpiechu, monotonii. Swoimi postami wielokrotnie dawałaś do zrozumienia, co tak naprawę w życiu jest ważne, zdjęciami dokumentowałaś, wspólne świętowanie różnych okazji z mężem, przyjaciółmi… A czasy dziś niestety mamy takie, że ludzie nie mają czasu na te drobne, ale jakże ważne sprawy, nie potrafią słuchać, doceniać, takich prostych rzeczy, cieszyć się ze wspólnie spędzonych chwil, ciągle gdzieś pędzą, nie doceniając bardzo często tego, co mają. A widząc takie sielskie sytuacje z boku, po prostu zaczynają tęsknić do takich momentów, chwil, do takiego życia.”
Ja już pogrzebałam Polkę w myślach, już marzyłam, żeby inni też zapomnieli o moim istnieniu, ale po tym liście dostałam takich skrzydeł, że chciałabym zacząć pisać na nowo! No i jak przerwać bycie z Wami? Nie da się!
Pytacie mnie: Halo, jest tam kto? To ja Wam odpowiadam: Jestem, jestem. To, że nie piszę Polki, nie oznacza, że mnie nie ma. Faktem jednak jest, że już nie mam tej weny do pisania, co kiedyś, przestało mnie to kręcić. I chyba wiem, dlaczego. W innym celu zakładałam blog, a ten, chcąc nie chcąc, zamienił się w przewodnik po Sztokholmie i Szwecji. Wywołało to pewien nacisk ze strony czytelników, a także jakąś nieokiełznaną wewnętrzną presję, co mnie skutecznie zniechęciło do dalszego prowadzenia Polki. A przecież moja potrzeba ekspresji i dzielenia się z innymi tym, co w życiu piękne i ważne nadal ze mnie bije! Myślałam o założeniu nowego bloga, założyłam konto na Instagramie, zastanawiałam się nie raz, czy nie zawrócić Polki w Szwecji z tych torów, na które tak ambitnie wjechała.
Ale jeszcze nie mam odwagi pisać tak otwarcie o swoich sprawach jak dawniej…
Nie mniej jednak, jestem. Żyję. W tym momencie trochę słabo, bo walczę z wirusem. Przydźwigałam go z przedszkola, może sam za mną przyszedł, nie wiem. Wiem tylko, że ten zmusił mnie do zwolnienia tempa i zajęcia się tym, co ja tak traktuję karygodnie, wypoczynkiem. Za dużo pracy, studia, prawo jazdy, nadmiar obowiązków, dom na głowie, ciągle jakieś kursy i zobowiązania (za dużo!), przeciąganie dnia przed komputerem do późna. Lato odeszło w siną dal, nagle zwykłe problemy urosły do wielkich rozmiarów, nie zawsze jest pięknie i różowo, przed sobą coraz częściej widzę dołki…
A teraz ta jesień. Ta złota i piękna nieopatrznie, lada chwila zamieni się w mokrą, mglistą i ciemną. Piękno tej pory roku ustąpi miejsca jej brzydocie, (choć ja i tak staram się znaleźć coś pozytywnego w każdym obrazku jaki mam przed oczami).
Mnie w tych szarych, późno jesiennych miesiącach ozłacają spotkania z polskim teatrem i kinem. Do Sztokholmu (czasem też i do Göteborga) przyjeżdża któryś z polskich teatrów, pod koniec września przyjechał Teatr Kamienica z wyśmienitą sztuką „Intryga”. O przedstawieniu napisałam parę słów dla Szwecja Dzisiaj. Udało mi się też porozmawiać z aktorami. W listopadzie przyjedzie inny Teatr, Capitol ze sztuką „Klub Mężusiów”. Polecam bardzo, bardzo gorąco pójście na przedstawienie, zapewniam, że warto. Bilety można zakupić w polskich sklepach na terenie Sztokholmu, a więcej informacji znajdziecie tutaj. Inna bardzo ciekawa rzecz, na którą ja, Polka, tutaj, w Szwecji zawsze czekam, to Festiwal Polskich Filmów, organizowany przez Polska Institutet. Festiwal zaczyna się już dzisiaj, a więcej możecie wyczytać na stronie Instytutu. Ja czekam na film „Bogowie” i „Pani z przedszkola”…
Poza tym, książki oraz mój nowy mały kot, Dragon, który jest tak inny od zdystansowanego Plastra, dają chwilę wytchnienia i myślę, pomogą mi przetrwać te bure miesiące. Mam nadzieję, że Wy też macie w zanadrzu swoje niezawodne czasoosładzacze i na zimę jesteście dobrze przygotowani.
Za tydzień wpis o tym, do czego nie mogę się przyzwyczaić w Szwecji. Tak dobrze dotąd pisałam o Szwecji, a tym razem trochę sobie na nią ponarzekam.
Tak więc, do następnego!
<3
Kwestia zaufania
Jednym ze zjawisk, które w Szwecji wprawiają mnie w lekkie niedowierzanie jest zaufanie do klienta.
W wielu miejscach, ale raczej poza miastem, niż w mieście, wystawione są stoiska, na których właściciel, rolnik, rzemieślnik czy zwykły handlarz zostawia swoje produkty lub płody rolne, cennik i … „skarbonkę”.
Tu straganik niedaleko Laholm.
Ludzie podjeżdżają sobie, wybierają warzywa, owoce czy co tam jeszcze, i wrzucają naliczoną (na pewno dobrze) kwotę do blaszanej puszki. Na zdjęciu poniżej uroczy kram warzywny spotkany w Olandii.
Dania ma podobne podejście do klienta, w Godhjem na Bornholmie spotkałam „samopracujący” sklepik jubilerski. Można spokojnie wybrać sobie biżuterię, a wyliczoną kwotę wrzucić do skrzynki pocztowej obok. Nie wierzyłam własnym oczom! Dwa razy przechodziłam obok tego stoiska, rano i po południu i nie spotkałam przy nim żadnego sprzedawcy, choć klientów (płacących) owszem.
Jeśli chcesz wybrać się na zwiedzanie, a droga przed tobą długa i dzieci masz ze sobą małe, możesz wypożyczyć sobie wózek. Wybierasz wózek a pieniądze na wynajem wkładasz do skrzyneczki pod tablicą z cenami. To też Szwecja, niedaleko Ystad, na drodze do Ales stenar.
W pięknym, najstarszym mieście w Szwecji, Sigtunie, spotkałam tę oto starą budkę telefoniczną wypełnioną książkami.
To minibiblioteka! Zasady wypożyczenia są takie, że można wypożyczyć jedną książkę na tylko 1 tydzień, a jeśli chcesz książkę koniecznie zatrzymać, przynieś i zostaw swoją.
Książki w tej budce były całkiem ciekawe. Żaden tam chłam literacki. Budka ta jest popularnym obiektem fotografowania dla turystów spoza Skandynawii, dla których także jest to „nietypowe”, bo z ręką na sercu, poza Skandynawią, nigdzie nie widziałam takiego pełnego zaufania typu handlu, czy wynajmu.
Podobną budkę, tym razem miniksięgarnię, widziałam w miasteczku Fjällbacka. Na książkach są ceny, a biała skrzynka na pieniądze wisi obok budki.
W Olandii „dostałam” ręcznie uszyte piękne bolerko, a jego wykonawczyni podała mi spisany na karteczce numer konta i powiedziała, że mogę przelać pieniądze za bolerko, jak wrócę do domu.
Dała mi swój wcale nietani produkt, święcie wierząc, że ja za niego zapłacę. Zapytana, czy zdarzyło się jej, że ktoś jednak nie przelał pieniędzy, zaskoczona nieco pytaniem odparła , że nigdy.
Bo to właśnie jest kwestia zaufania.
W Szwecji ufa się klientowi. Obojętnie, czy to jest bank, drobny handlarz czy też wydawnictwo, naczelną ich zasadą jest zaufanie do klienta i przeświadczenie, że klient tego zaufania nie zawiedzie. Taki jest tutaj system, że jeśli urząd, czy sprzedawca „podejrzewa” mnie o coś, musi mi to udowodnić. W Polsce system nie wierzy petentowi i to ja zmuszona jestem z góry udowadniać, że jestem w porządku. Muszę przedstawić nie zawsze potrzebne zaświadczenia czy pieczątki, naklejać znaczki skarbowe, (nigdy nie słyszałam o takich znaczkach w Szwecji), a już bardzo często konieczne jest stawienie się osobiście.
Zaufanie do klienta i petenta radykalnie odmienia życie ludzi w tym systemie i oszczędza ich czas. Jest to nie do wyobrażenia, żeby Szwed musiał brać wolne z pracy, żeby załatwić cokolwiek w urzędzie lub w banku. Te sprawy załatwia się przez telefon i jeżeli potrzeba podpisu (np. pożyczka w banku), to urząd wysyła pocztą odpowiednie dokumenty, które po podpisaniu odsyła się z powrotem zwyczajnym listem.
W sklepie nie muszę udowadniać, że to nie ja uszkodziłam zakupioną rzecz, tylko po prostu nie zauważyłam szkody i dzięki temu, że sprzedawca mi wierzy, mogę bez najmniejszego problemu tę rzecz oddać z powrotem. Po sklepach nie „krążą” wartownicy, nikt mi nie patrzy podejrzanie na ręce i sprzedawczyni ufa mi jako klientowi.
Inny przykład zaufania do klienta. Kiedyś zdarzyło mi się, że nie przyszedł numer jednego z prenumerowanych przeze mnie szwedzkich czasopism, zadzwoniłam więc do redakcji i powiedziałam, że nie dostałam takiego a takiego numeru i za dwa dni miałam ten brakujący numer w domu. Podobną sytuację miałam z polskim miesięcznikiem Zwierciadło. Nie przyszedł któryś z numerów, zadzwoniłam do Ruchu, przez które prenumeruję to pismo i usłyszałam, że wysłano już do mnie aktualny numer i nie wyślą drugiego. W ogóle, w Szwecji zamawia się prenumeratę lub książki, a rachunek przychodzi wraz z przesyłką, natomiast zamawiając prenumeratę polskiego czasopisma, czy też książkę, najpierw trzeba wpłacić pieniądze, potem można spodziewać się realizacji zamówienia. W większości przypadków tutaj, w Szwecji, najpierw dostaje się zamówioną rzecz, a potem się płaci.
Znalezione na ulicy rzeczy zostawia się nie poruszone, bo ten kto coś zgubił, może się po to wrócić i chce to znaleźć. Tutaj jakieś dzieciątko zgubiło na uczęszczanym trakcie spacerowym ukochaną Pippi i najprawdopodobniej odzyska ją, bo ona na niego czeka. Przykładów mogłabym wymienić jeszcze wiele…
Oczywiście spostrzeżenia moje przykładam do doświadczeń jakie mam z Polski, a wyjechałam z Polski prawie 6 lat temu i może w kwestii zaufania do klienta coś się zmieniło (mam nadzieję).
To, że tutaj wierzy się w uczciwość drugiego człowieka nie oznacza, że Szwecja jest krajem, w którym nie zdarzają się kradzieże. Owszem, zdarzają się. Raz byłam świadkiem nagłego i krótkotrwałego zamieszania, co, jak się chwilę później okazało, było kradzieżą portfela z torebki turystki. Na Facebooku widzę też od czasu do czasu skargi, że komuś ukradziono rower, albo wózek dziecięcy. Być może kradzieże zdarzają się raczej w wielkich miastach, choć i tu, w tym tłumnym Sztokholmie widzę, że nawet okazja złodziejem nie czyni, a obsługa w sklepach i bankach jest wciąż oparta na zaufaniu.
A jakie są Wasze doświadczenia i spostrzeżenia? W Szwecji i w innych krajach na świecie?
Jestem bardzo ciekawa.
Dragonek
No i stało się, jak przewidywałam.
Nie potrwało to długo, jak zadowolona z posiadania jednego kota zapragnęłam mieć drugiego. Wstrzymywałabym się może i parę lat dłużej, ale mój pierwszy kot, Plaster taki posępny się zrobił, znudzony jak mops, i powiedziałabym nawet, że wydawał mi się… samotny. Będąc na przechowaniu u przyjaciół, gdzie były dwa inne koty, w tym małe kocię, miał naprawdę zabawnie i ciekawie w kocim towarzystwie, wszyscy byli zgodni, że on tego potrzebuje.
Tak więc, chwilę po wakacjach pojawił się w naszym domu Dragon. Taki oto.
Plaster oczywiście, w pierwszy dzień sceptyczny i wrogo nastawiony, pokazał mu z miejsca, kto tu rządzi.
A że mały pyskaty jest i przecenia swoje możliwości, nie dał się tak łatwo i siły się wyrównały. Przyjaźni wielkiej jeszcze między nimi nie ma, ale tolerancja i zainteresowanie, jak najbardziej.
Mam nadzieję, że jeszcze się między nimi ułoży. W każdym razie, my jesteśmy bardzo zadowoleni z małego przybysza, bo jest zupełnie inny niż Plaster. Taki, jaki w zasadzie powinien być kot – łaszący się, tulący i wskakujący na kolana.
Dragon to istny wulkan(ik) energii, swoją zabawą i łaszeniem się daje tyle radości i w ogóle jest taki cudowny, że nie zamieniłabym go na nic innego.
Takie kocię w domu to coś wspaniałego! A dwa koty, to radość do potęgi!
Że też ja nie wpadłam na pomysł przygarnięcia kotów kilka lat temu…
Wieża Kaknästornet
Pragnącym w przyjemny i nieśpieszny sposób podziwiać Sztokholm z góry, polecam Wieżę Kaknästornet.
Ta mierząca 155 metrów wieża, dawniej pełniąca rolę centrum dla wszystkich anten radiowych i telewizyjnych w Szwecji, charakteryzowała sylwetkę Sztokholmu od 1967 roku.
Na 30. piętro wjedziesz bezszelestnie w zaledwie pół minuty. Po osłoniętym siatką tarasie spacerujesz dookoła patrząc na miasto, a jeśli chcesz uwiecznić widok „bez krat”, poproś na dole, przy zakupie biletów, o kluczyk do małych okienek, przez które można wsunąć nawet spory aparat fotograficzny.
Pod tarasem, na przedostatnim piętrze jest oszklony „taras”, gdzie mieści się kawiarnia i podniebny bar i gdzie można usiąść sobie i delektować się zarówno widokiem, jak i podniebną „fiką” .
Pod kawiarnią jest bardzo elegancka restauracja. Widok z tych tarasów jest wspaniały, szczególnie w słoneczny dzień, kiedy to widoczność może sięgać 60 kilometrów.
Wieża czynna jest cały rok, w różnych godzinach, a szczegółowy schemat godzin otwarcia zarówno samej wieży widokowej, jak i restauracji znajdziesz tu: KLIK. Bilet dla osoby dorosłej kosztuje 55 koron.
Wakacyjna retrospekcja
Wszystko, co piękne tak szybko się kończy…
Wakacje i urlop przeminęły w mgnieniu oka. Były bardzo intensywne, zarówno pod względem tempa, jak i wrażeń. Mając całe 4 tygodnie wolnego wybraliśmy się na podbój Szwecji i kawałka Danii. W lipcu, przez tydzień, towarzyszyli nam moi rodzice, ale większość eskapady przebyliśmy sami, we dwójkę. Po pierwszej części urlopu wróciliśmy do domu zregenerować siły i pobyć trochę z naszym kotem. Mój mąż mógłby spędzić w tej podróży autem ciurkiem dwa miesiące, ja jednak jestem mniej wytrzymała.
Po tygodniu siedzenia w domu i nudy nabrałam energii do kolejnej eskapady, choć powiedziałam sobie, że następna taka szaleńcza wyprawa dopiero za rok. Został mi cały tydzień wolnego do wykorzystania, a lato nagle przybrało gorący i słoneczny obrót, więc żal było nie spakować się i nie ruszyć w drogę.
Jako, że widzieliśmy już Dalarna, południe (Malmö i okolice) i wschód Szwecji (Vimmerby), oraz Gotlandię, Alandię i Olandię, została nam Północ i zachodnie wybrzeże (Göteborg już zaliczony). Na Północ trzeba jechać na dłużej niż jeden tydzień, więc padło na zachodnie wybrzeże. Bardzo chciałam zobaczyć słynną Fjällbackę, a Adam chciał popłynąć w rejs kanałem Dalsland. Planowanie trasy przebiegło sprawnie, bo mój mąż, jako były żeglarz i wciąż jeszcze prawdziwy przewodnik uwielbiający geografię umie tak ułożyć wycieczkę, że wszystko idzie jak po sznurku i pozostaje tylko modlić się o pogodę.
Dla uwiecznienia tego ostatniego wakacyjnego tygodnia wybrałam kilkanaście zdjęć (trudno mi było wybrać!).
Widok ze starego mostu na nowy most Svinesundsbron, łączący Szwecję i Norwegię
Najbardziej na zachód wysunięte wybrzeże Szwecji
Fjällbacka widziana od strony wody
Wyspa Koster Północna i najdziwniejsza, pełna wszelkiego rupiecia kawiarnia Strandkanten
Malowidła z epoki kamienia, w Tanum
Przepiękny i poruszający do łez Smögen
Smögen powalił mnie na przysłowiowe kolana! Zakochałam się w tym mieście na zabój!
A tu, bonus! Maleńkie miasteczko portowe Grundsund
Odwiedzone pod wieczór oczarowało tym razem mojego męża
Grundsund jest trochę jak żyjący i funkcjonujący skansen.
I na koniec eskapady Marstrand
Na Marstrand zakończyła się nasza trasa. Krok za krokiem można było śledzić te moje szalone i piękne wakacje na specjalnie po to założonym instagramie.
Na tych wakacjach przekonałam się po raz kolejny, że Szwecja jest niezwykle pięknym krajem, że jej natura wzrusza i uzależnia. Oboje z moim mężem nie sądzimy, że chcielibyśmy spędzić lato gdziekolwiek indziej poza Skandynawią.
…
Wczoraj zaczęłam pracę, i trudno mi nabrać rozpędu i rutyny, jeszcze żyję wspomnieniami… Ale czas wziąć się w garść, za miesiąc zaczynam kolejne studia, więc czeka mnie wiele miesięcy pracy, nauki, no i zbierania pieniędzy na kolejne wielkie skandynawskie wakacje…
Dziesięć powodów, dla których warto odwiedzić Olandię
Olandia (Öland), wyspa leżąca u południowych wybrzeży Szwecji jest jednym z najchętniej odwiedzanych miejsc, szczególnie latem. Wielu Szwedów ma tutaj swoje domy letnie, (nawet para królewska) i przyjeżdża regularnie co roku, ale pozostali nie będą żałować, jeśli odwiedzą tę wyspę. I kto tylko może, powinien choć raz pojechać na urokliwą Olandię, z wielu względów. Względy te ujęłam w 10 punktów, które wybrałam kierując się subiektywnymi spostrzeżeniami.
1. Przyroda i pogoda
Natura i pejzaż Olandii, przypominające miejscami egzotyczne stepy i sawanny, to poza lasami, łąkami i polami uprawnymi rozległe płaskowyże nazywane tutaj alvarami.
Nieurodzajna ziemia, upstrzona kamieniami, niemal pozbawiona drzew lub usiana drzewkami karłowatymi, jest pastwiskiem dla owiec i krów. Poza tymi, „domowymi” zwierzętami spotkać na Olandii można foki, (przyda się lornetka), wielbłądy, strusie, czasem przez jezdnię przebiegnie łania albo, jak ktoś ma szczęście – jeleń.
Olandia to raj dla kochających przyrodę, szczególnie dla miłośników ptaków. W kilku miejscach na całej wyspie znaleźć można stacje ornitologiczne, w tym największą w Ottenby, do której zjeżdżają się ptasi obserwatorzy z całego świata. Roślinność też jest niebanalna, na wyspie rośnie m.in. 30 gatunków storczyków oraz cała gama wartościowych ziół.
Olandię można spokojnie określić dwoma słowami – rezerwat przyrody. Ponadto jest tu dużo cieplej niż „na lądzie stałym” Szwecji, a ten cieplejszy i łagodniejszy klimat Olandia zawdzięcza prądom morskim Cieśniny Kalmarskiej. Na słońce i piękną pogodę też można tutaj liczyć.
2. Wiatraki
O wiatrakach, znakach rozpoznawczych Olandii, pięknie wkomponowanych w jej krajobraz napisałam osobny post.
3. Zamek Borgholm i Solliden
Wciąż majestatyczne, zamkowe ruiny królują w okolicy miasta Borgholm. Mimo, że to tylko pozostałości po strawionym w 1806 r. pożarze pozostałości dawnego zamczyska, wciąż przyciągają rzesze turystów i są atrakcyjnym miejscem dla muzyków dających koncerty.
Nieopodal zamku stoi letnia posiadłość szwedzkiej rodziny królewskiej, Solliden. Dom może jest „zwykły” ale za to ogród – fantastyczny! Wymyślne rabaty, egzotyczne agawy, fontanny i posągi, całość dobrze przemyślana i wprawiająca w zachwyt.
Spacer po tym przeogromnym ogrodzie, szczególnie po upojnie pachnącym kwarterze różanym będę pamiętać jeszcze długo….
Przed wejściem na posiadłość, oprócz butików z królewskimi pamiątkami i miejscowymi przetworami stoi kawiarnia, w której serwują wyśmienite torty o królewskich nazwach.
4. Latarnie Långe Jan i Långe Erik
Na pierwszym zdjęciu pyszni się latarnia Långe Jan, najwyższa latarnia morska w Szwecji. Ma 42 metrów a z jej szczytu rozciąga się piękny widok, szczególnie dla wprawnego oka, które zauważy trenujące do odlotu żurawie.
Mnie osobiście podobał się bardziej widok z drugiej latarni, na samej północy Olandii, Långe Erik. Najpewniej dzięki pięknej jasnej plaży pełnej białych, wyszlifowanych przez fale kamieni.
5. Vickleby i Capellagården
Na Olandii nie brakuje sielskich i uroczych wsi, ale ta jedna jest wyjątkowa i warta tego, by zatrzymać się tutaj na dłuższą chwilę.Vickleby leży w środowej Olandii, na brzegu Stora Alvaret i już od XIX w. przyciągała artystów, którzy chcieli uwiecznić piękno wyspy w swoich dziełach. To tutaj jest słynna szkoła dla przyszłych artystów, założona w 1960 r. przez Calma Malmstena. Poza tym, jest tutaj piękny ogród ziołowy, butik, kafejka i galeria. Cała wioska jest niezwykle idylliczna!
6. Ruiny, grobowce wikingów i kamienie runiczne
W Olandii czuć oddech historii niemal na każdym kroku. Dawno, dawno temu mieszkali na tej wyspie wikingowie, dlatego też natykaliśmy się na ich grobowce i stawiane ku chwale zasłużonych kamienie ozdobione pismem runicznym, jednym z najbardziej znanych jest ten oto, najstarszy w Szwecji kamień Karlevistenen.
Innym miejscem przypominającym nam o tym, jak stary jest nasz świat, jest wzniesione w czasie Wielkiej Wędrówki Ludów grodzisko w Gråborg (dwa pierwsze zdjęcia). Poza tym, jest tu kilka innych, pochodzących z wcześniejszego okresu grodów i fortów, zachowanych lub zrekonstruowanych, jak np. (zdjęcie 3) gród Eketorp. Olandia jest smakowitym kąskiem dla archeologów.
7. Wybrzeża
Za najpiękniejsze brzegi wyspy uznałam brzeg wzdłuż zachodniego wybrzeża od środkowej Olandii, w górę na północ. Wybraliśmy, trochę ryzykując, trasę z mapy rowerowej, ale dało się przejechać. Wprawdzie samochód był po tej podróży siwy od kurzu, ale za to widoki i wrażenia mieliśmy niezapomniane.
Wyjątkowe były formacje skalne, zwane raukami w Byrum (zdjęcie poniżej) i choć oczywiście nie mogą się one równać z raukami w Gotlandii, nie mniej jednak są miłe dla oka i przyjemnie jest zrobić sobie wzdłuż tego skalnego, uformowanego siłami przyrody brzegu nieśpieszny spacer.
Wiele plaż jest bezludnych, spokojnych, jakby zapomnianych. Takie miejsca są doskonałe na mały piknik czy przycupnięcie na kamieniu i wsłuchaniu się w kojący szum morza. Tutaj można mieć bliski kontakt z naturą i z samym sobą, tutaj można poczuć to ukłucie szczęścia w duszy, że świat jest taki piękny! Pokochałam te szwedzkie, prawie puste, czasem dzikie, plaże do tego stopnia, że nie wiem, czy odpoczęłabym na plaży wypełnionej po brzegi ludźmi…
8. Plaża w Böda
Większość plaż wzdłuż wybrzeża nie sprzyja kąpielom słonecznym połączonym z kąpielami w morzu, (choć jest wielu, którzy wylegują się na skałach), ale co jakiś odcinek można znaleźć plażę taką „wymarzoną”, prawdziwą, piaszczystą. Najpopularniejszą chyba na całej wyspie plażą, połączoną z dosyć snobistycznym kurortem wypoczynkowym plażą jest plaża w Böda. Piasek bielusieńki, woda czysta, tylko, jak dla nas, za dużo ludzi…
9. Puszcza Trolli
To ciekawostka i wielka frajda, nie tylko dla dzieci. Puszcza trolli (Trollskogen) to wielki, leżący na samej północy Olandii bór, którego drzewa wysmagane przez żywioły straszą swym wyglądem.
Jeśli ktoś ma bystre oko, zauważy ukryte gdzieniegdzie trolle, patrzące na przechodzących z ciekawością. Wyzierające ze starych pni oczy dodają puszczy „prawdziwości” i dla ludzi z wybujałą fantazją przejście przez ten powykręcany las może być momentami przyspieszającą tętno atrakcją.
10. Miasto Borgholm i muzeum Himmelberga
Borgholm to miasto, które zapadło mi w pamięć najbardziej. Może dzięki starej, specjalnej architekturze. Małe uliczki o uroku sielskiego skansenu, główny deptak wypełniony słońcem i uśmiechniętymi ludźmi, ciekawa, bardzo stara restauracja Ebba, wszystko to rzuciło przyjemną poświatę na to miasto.
W Borgholmie jest również znane i warte odwiedzenia muzeum Himmelsberga Museum. To prawdziwy skansen dawnych gospodarstw, domów, ich wyposażeń oraz przedmiotów mówiących o dawnym życiu na Olandii, połączony z galeriami sztuki i ogrodem.
Uff, o Olandii mogłabym mówić jeszcze dużo. Poza nieszczęsnymi mokradłami, które nas rozczarowały, niemal każdy skrawek wyspy zauroczył nas na swój sposób i pozostawił niedosyt. My spędziliśmy na Olandii cztery całe dni i jeśli się ma do dyspozycji samochód, cztery dni wystarczą, by zwiedzić Olandię, ale żeby się nią do syta nacieszyć i nadać zwiedzaniu spokojniejsze tempo, trzeba poświęcić tydzień.
Albo i całe lato…
Olandia, kraina wiatraków
Wprawdzie jesteśmy już z powrotem w Sztokholmie, ale trudno nam wrócić na zwykłe tory codzienności, bo wrażenia przywiezione z podróży pulsują w nas mocno. Szczególnie wspominamy Olandię, która mimo, że nie urzekła mnie tak bardzo jak Gotlandia, spodobała się na tyle, by delektować się wspomnieniami o niej i poświęcić jej trochę miejsca na blogu, na wieczną pamiątkę.
Typowym elementem olandzkiego pejzażu są… wiatraki. Rozsiane po całej wyspie przyciągają wzrok i zapadają w pamięć.
Stoją samotnie lub w rzędzie. Tutaj rząd siedmiu wiatraków w Störlinge.
i jeden z nich…
Tutaj zaś rząd wiatraków w miejscowości Lerkaka.
… i w Resmo:
Większość wiatraków wygląda podobnie, jest drewniana, pomalowana na szaro lub czerwień faluńską, ale spotkałam też kilka innych, kamiennych, okrągłych, z blaszanymi dachami, jak np. te dwa na zdjęciach poniżej, pierwszy, największy w całej Olandii, stojący w Sandvik (w nim jest teraz restauracja),
i ten nieco mniejszy, stojący niedaleko Färjestaden, w środkowej Olandii.
A ten, nietypowy, ostatni zachowany do dzisiaj wiatrak skurkvarn, zdobi wybrzeże w Jordhamn, w północnej Olandii. W tym miejscu wydobywano kamienie i szlifowano je dla zamawiających kupców. Była to bardzo mozolna i ciężka praca, dopóki utalentowany miejscowy wynalazca nie skonstruował tego rodzaju wiatraka. Młyn jest nadal sprawny i raz do roku, w lipcu odbywa się pokaz szlifowania kamieni przy pomocy tego zacnego staruszka wiatraka.
Widziałam też taki sympatyczny na kamiennej nodze wiatrak w Vedborn:
Tych upiększających i charakteryzujących krajobraz Olandii wiatraków jest tutaj podobno ponad 300. Kiedyś było ich około 3 000 i nie mogąc wpaść na pomysł, dlaczego aż tak dużo, skoro wyspa jest stosunkowo niewielka i mąki aż tyle nie produkowano, zapytałam mieszkającą od urodzenia na Olandii kobietę o historię tych wiatraków. Powiedziała, że dawniej wiatrak był znakiem, że gospodarz jest bogaty, obrotny i że dobrze mu się wiedzie. I każdy gospodarz, który mógł finansowo sobie pozwolić na wiatrak stawiał go z wielką dumą na swoich włościach.
Wiatraki są wizytówką Olandii, dlatego też wielu nazywa ją krainą wiatraków. Ale oczywiście Olandia, to nie tylko wiatraki, to dużo, dużo więcej. Ale o tym, co ciekawego kryje w sobie ta wyspa przeczytacie już niedługo w następnym wpisie.
„Przekręt” turystyczny
Jesteśmy właśnie w Olandii (Öland).
I jak na wytrawnych turystów przystało, staramy się zobaczyć jak najwięcej i najczęściej jesteśmy zadowoleni. Mniej lub bardziej, ale każde miejsce daje nam estetyczną i turustyczną satysfakcję. Ale to, co spotkało nas wczoraj, rozczarowało nas dokumentnie i zdenerwowało do tego stopnia, że postanowiliśmy ostrzec innych na tym blogu.
Przemierzając południową Olandię, zatrzymywaliśmy się w miejscach wyznaczonych w przewodniku, jako warte zobaczenia (sevärdheter). O Möcklemossen piszą tak: Płytkie jezioro w środku Olandii. Bogactwo różnorodnych ptaków, gdzie można zobaczyć rzadkie okazy. Ponadto zobaczysz rozmaite gatunki orchidei i innych ciekawych roślin.
Droga do owego jeziora prowadziła przez grząskie błoto, krowie placki i ciągnęła się prawie kilometr.
A kiedy zbliżyliśmy się do jeziora, wydobyłam z siebie pełne rozczarowania jęknięcie: – To nie jezioro, to kałuża!
Mieliśmy nadzieję, że chociaż w tej nędznej kałuży spotkamy zapowiedziane ptactwo, bogate życie prowadzące. Ale poza gęstą chmarą złośliwych komarów, nie zobaczyliśmy żadnego obiecanego w przewodniku ptaka. O orchideach nie wspomnę.
Byliśmy źli, rozczarowani i zgodnie stwierdziliśmy, że to był największy dla nas „przekręt” turystyczny w całej Skandynawii i że nie zawsze warto ufać temu, co piszą w przewodnikach.
Czy ktoś z Was kiedyś nadział się na podobną minę?
Najnowsze komentarze