Tag: alfabet emigracji
E jak Empatia (a raczej jej brak)
Zawsze staram się pisać pozytywnie o kraju, w którym mieszkam i który daje mi tyle dobrego.
Co nie oznacza, że jestem ślepo w Szwecję wpatrzona i wszystko mi się w niej podoba. Żyjąc tutaj, ja jako osoba niezmiernie wrażliwa, zauważam chłód w stosunkach międzyludzkich, a już dosyć boleśnie odczuwam brak empatii w tym społeczeństwie.
W Sztokholmie, mieście zamieszkałym przez ponad milion osób, chłód i obojętność są aż rażące. Nie mówię tu już o kontakcie wzrokowym, którego nie ma, czy uśmiechu, który normalnie się nie zdarza, ale o ludzkim odruchu niesienia pomocy drugiemu człowiekowi w potrzebie. Wiele razy byłam świadkiem obojętności, udawania, że się nie widzi.
Nawet we własnym miejscu pracy, obserwuję brak empatii wśród dzieci, z którymi pracuję. Gdy jedno upadnie, to drugie co najwyżej się schyli i zapyta „Gick det bra?” (Wszystko dobrze?). Nie raz prosiłam, uczyłam: podaj mu rękę, pomóż się podnieść, dzieci nie są w stanie się do tego przełamać. Odruch wyciągnięcia pomocnej ręki czy gestu pocieszenia zauważam np. u dzieci azjatyckich. Ale większość „nieszwedzkich” dzieci i tak postępuje zimno i z wyrachowaniem. Tego się tutaj uczą od innych, tak tutaj jest. Raz zrobiłam eksperyment. Siedząc na podłodze otoczona grupą szkrabów, pozwoliłam sobie na czesanie (co uwielbiam). Dziecko, które robiło mi kucyka, dosyć mocno ciągnęło mnie za włosy, na co ja robiłam pełną cierpienia minę i patrzyłam na twarze dzieci. Byłam ciekawa, które z nich będzie miało wyraz współczucia w oczach. Tylko w jednym dziecku widziałam, że współczuje mi, że mnie boli, reszta patrzyła na mnie zimno i obojętnie. I tak te dzieci tutaj, w tej cicho akceptowanej obojętności na krzywdę innych, rosną sobie na obojętnych dorosłych…
Któregoś dnia, na zebraniu po pracy, podczas lekcji udzielania pierwszej pomocy, zszokowały mnie reakcje szwedzkich koleżanek, że one boją się pomagać i robić sztuczne oddychanie, że mogą wpaść w panikę, albo coś zrobić nie tak. Z góry zakładały, że „na mnie nie liczcie”. Jedna z kobiet, arabka, krzyknęła, że to jest nasz święty obowiązek ratować dziecku życie i że lepiej próbować, niż nie zrobić nic.
Mnie się tylko chciało płakać po tej dyskusji. W jakim ja społeczeństwie żyję?
O empatii, a właściwie o jej braku w Szwecji, przeczytać można w Dagens Nyheter: Gdzie się podziała szwedzka empatia? Dla nieznających szwedzkiego podsuwam artykuł przetłumaczony w Bing. Tłumaczenie jest straszne, ale da się zrozumieć.
PS. Odnośnie komentarzy pod ostatnim moim wpisem – macie rację, że większość tych spostrzeżeń należałoby odnieść do Sztokholmu, że odmiennie jest poza stolicą. Daleko od Sztokholmu, w mniejszych miastach, na wsiach, żyje się na pewno inaczej, ludzie są inni, atmosfera jest inna. Ja przykładam moje uwagi do Sztokholmu, bo tu mieszkam i stąd mam obserwacje. Ale Sztokholm to nie cała Szwecja. I całe szczęście!
C jak cierpienie
Początki emigracji to niełatwy czas.
Nie tylko dlatego, że wszystko jest nowe i obce, ale przede wszystkim dlatego, że tęskni się za krajem ojczystym. Za tymi, których się zostawiło, za rodziną i przyjaciółmi, za znajomymi uliczkami, smakiem ulubionych potraw oraz za brzmieniem języka, który rozumiemy. Tęskni się i cierpi. Zwykle cierpienie to trwa około trzech lat (w zależności od wrażliwości), płacze się wtedy do poduszki i wspomina. Zanim zapuści się korzenie w nową ziemię, stoi się „okrakiem” w dwóch domach. Nie należy się jeszcze tu, do nowego kraju, ani już tam, do ojczystego. I obojętnie, jak piękne widoki roztacza przed nami nowa ojczyzna, człowiek czuje się źle.
Po pewnym czasie przechodzi, można odetchnąć i zacząć czuć się jak u siebie. Wysłuchałam wiele opowieści tutaj i przeczytałam mnóstwo listów od Was, i widzę, że zwykle cierpienie to trwa dwa, trzy lata. Ja sama, mimo, że Szwecja mnie zachwycała, płakałam pierwsze trzy lata, potem przeszło, jak ręką odjął. A miałam przecież bardzo wygodnie, przyjechałam do męża, który wszystko mi zapewnił i który otoczył mnie troską i miłością. Zaś wielu ma naprawdę ciężko, mnóstwo Polaków musi borykać się z nowymi przeszkodami samodzielnie, niejedna para jest rozdzielona, co potęguje to cierpienie na nowej ziemi.
Obojętnie dokąd i kiedy się wyemigruje, trzeba uzbroić się w cierpliwość i przecierpieć ten pierwszy trudny okres. Nie ma na to złotego środka, który przyśpieszy adaptację, ten czas trzeba po prostu przeżyć.
Potem jest już tylko lepiej.
Z cyklu Alfabet emigracji, na literkę C pisała inna Polka ze Sztokholmu, Gabi, tym razem o… czekoladzie.
To tak na osłodę.
B jak brak
Chociaż mieszkam tu już ponad sześć lat, wciąż jeszcze istnieje parę polskich rzeczy, których brak odczuwam.
Odczuwam może nie boleśnie, ale jednak.
Na sam przód wysuwa mi się myśl o malutkich sklepikach typu warzywniak czy wędliniarski. Po prostu małe sklepiki spożywcze, które są o dwa, może trzy kroki od domu i do których można w kapciach wyskoczyć po przysłowiową śmietanę do zupy. Drobny, kameralny handel to nie tylko łatwy i szybki zakup potrzebnego produktu, ale i życzliwość sprzedawców, którzy znają Cię od dawna i zawsze zapytają, jak się ma Twój pies czy jak poszła synowi matura. Życzliwość prawdziwa, nie udawana, połączona z ciepłem kontaktów międzyludzkich.
Brak mi też małych straganów, na których są warzywa „prosto od rolnika”, pewnych i nietkniętych chemią. W Szwecji ogórki smakują jak woda, maliny jak papier, a pomidory pachną jak… mydło. Smaki to kolejna rzecz, za którą tęsknię. Pamięć smaku owoców i warzyw, smaku dobrej polskiej szynki, wiśniowych jogurtów Jogobella, pączków i wedlowskiej czekolady płynie w moich żyłach do dziś.
Tęsknię też za życzliwością Polaków, o czym już zdążyłam wspomnieć.
Za sąsiedzkim zainteresowaniem oraz za ogólnym, przyjacielskim nastawieniem ludzi. Tutaj (w każdym razie tutaj w Sztokholmie) ludzie są zimni, a tego, że nie obchodzi ich, co u ciebie słychać, nawet nie próbują ukryć. Koleżanka po pracy staje się obcą osobą, nawet jak jedziecie tym samym pociągiem do domu, a sąsiad nie chce wiedzieć, co się u Ciebie dzieje. Za mało uśmiechów na ulicy, nikt nikogo nie zagada, życzliwości też nie raczej uświadczysz, nikt ci nie ustąpi miejsca w tramwaju… Smutne.
Brakuje mi polskiej literatury i filmów. Już wypadłam z torów i nie wiem, co się teraz czyta w Polsce i który aktor jest na topie. Sprowadzam sobie książki polskie hurtem, ale że stosunkowo szybko czytam, zapasy się szybko kończą. Pozostając w temacie, nie będę sobą, jak nie wspomnę, że brak mi … języka polskiego. Uświadamiam to sobie jak znajdę się w większym gronie Polaków (np. w teatrze czy chociażby w polskim sklepie). Wtedy aż się delektuję tą polszczyzną!
Brakuje mi też tutaj polskich, grzecznych dzieci. Praca z polskimi dziećmi w polskim przedszkolu była, w porównaniu z pracą w szwedzkim – prawdziwą przyjemnością! Przede wszystkim dlatego, że polskie dzieci są „usłuchane” i grzeczne, a nauczyciel ma status i autorytet. Odczuwam też brak tradycyjnego nauczania, takiego z mnogością różnych zajęć, teatrzyków i prac plastycznych, jasełek i świętowania Dnia Babci i Dziadka… Tutaj w głównej mierze spędzamy czas na dworze, a dzieci mają ostatnie słowo i robią co chcą.
W czasie świąt – Wielkanocy i Bożego Narodzenia – brakuje mi tego prawdziwie oddanego religijnego świętowania, kolęd, palm wielkanocnych i uroku mszy świętych. Święta w Polsce spędzam rzadko, a tutaj wygląda to tak dalece inaczej, że okres świąteczny to dla mnie czas ogromnej melancholii, wspomnień, łez i tęsknoty. Brakuje mi tutaj Dnia Nauczyciela, a nieobecność w szwedzkim kalendarzu Dnia Babci i Dziadka uważam za wielki ubytek.
Bardzo, okropnie wręcz brakuje mi Warszawy! Ciągle za nią tęsknię! Ech, znów ta łza.
Koniec tego rozpamiętywania na dziś.
Oprócz mnie, Alfabet Emigracji prowadzą także inne blogerki, z różnych stron świata, m.in. Anna Maria Boland z Holandii, która też pisała o braku, ale z innej perspektywy.
A ja już życzę Wam miłego weekendu!
A jak asymilacja
Mój blog zatrzymał się na chwilę.
Odpoczęłam od pisania i znów poczułam nieodpartą ochotę na ponowny kontakt z Wami oraz na dokumentowanie mojego życia tutaj, no i, nie da się ukryć, na zaspokojenie mojej kipiącej potrzeby ekspresji.
Moja klubowa koleżanka, Dorota, autorka bloga Nie zawsze poprawne zapiski Dee miała ciekawy pomysł na projekt: Alfabet emigracji. Pomysł ten podchwyciły inne klubowe blogerki, postanowiłam dołączyć i ja. Wygląda to tak, że idąc zgodnie z literami alfabetu, opisujemy odczucia, wrażenia i refleksje związane z naszą imigracją do nowego kraju. Przemyślenia moje będą, ma się rozumieć, zupełnie subiektywne i mam nadzieję, że zachęcą Was one do podzielenia się ze mną Waszymi odczuciami i spostrzeżeniami.
***
Zdecydowałam się zacząć od pojęcia ASYMILACJI, dlatego, że to nieodłącznie wiąże się z przeniesieniem się na nowy grunt życia.
Ja mojego początku w Szwecji właściwie nie pamiętam, ale za to świetnie pamięta mój mąż, który przypomina mi od czasu do czasu, jak się kiedyś denerwowałam, kiedy coś nie tak się mówiło o Polsce, albo nadto wychwalało Szwecję. – Co mi tam będziesz opowiadał, Polska jest (w tym i w tym) lepsza! Ostentacyjnie „nosiłam się” po polsku, a na to, co szwedzkie prychałam pogardliwie, kiwając przy tym głową. Opowiadałam, że my Polacy to i to, że u nas w Polsce to mamy fajniejsze społeczeństwo itd. Szłam do totalnie zaskoczonej sąsiadki z ciastem w ręku, przykro mi było, że znajoma z pracy nie rozmawia ze mną poza pracą, a szklane, niewidzące spojrzenie Szwedów przyprawiały mnie o dreszcz zgrozy.
Myślałam, że znając angielski dam sobie radę bez szwedzkiego, że zagadując sąsiadów zjednam ich sobie, że ubierając się „po polsku” (czyt. kobieco) pokażę tym biednym Szwedkom, jak powinno się wyglądać, itd., itd.
Aż powoli zaczęłam czuć, że z moim wszystkolepiejwiedzącym nastawieniem i odmiennym zachowaniem zaczynam odstawać i że źle się w tym otoczeniu czuję. Zrozumiałam (dosyć szybko), że bez szwedzkiego daleko nie zajdę, że siedzących cicho w pociągu nie powinnam zaczepiać, a sąsiadka przeżyje na samym „hej, hej”.
Z okien zdjęłam zasłony, powoli wymieniłam całą garderobę na biel, szarości i bezkształtności, zaczęłam uczyć się intensywnie szwedzkiego, zamknęłam buzię na kłódkę i obserwowałam, obserwowałam, obserwowałam, biorąc sobie do serca przysłowie, że jak weszłam między wrony, muszę krakać, jak i one.
I to faktycznie pomogło mi poczuć się lepiej.
Nie od razu rzecz jasna, ale z czasem. Widzę do dziś rodziny polskie, naprawdę fajnych ludzi, ciężko pracujących, schowanych w swoich domach za gęstymi firankami aż do podłogi i siedzących przez telewizorami z tylko i wyłącznie polską telewizją. Gdy próbuję coś powiedzieć o chociażby pięknej szwedzkiej tradycji Midsommar, patrzą na mnie, jakbym była przybyszem z kosmosu, a moje namowy na naukę języka i walkę o pracę w swoim zawodzie kwitowane są machnięciem ręki.
O asymilacji mogłabym pisać jeszcze wiele. Ale nie chcę nikogo pouczać. Wiem tylko jedno, że to proces trudny i długi. Koniec końców, człowiek zasymilowany zaczyna się czuć lepiej w nowym kraju, chociażby poprzez to, że rozumie, jakie jest to społeczeństwo i jak ono funkcjonuje.
Jeśli chcesz poczytać więcej o tym, jacy są Szwedzi, pozwól, że skieruję Cię do zakładki Szwedzka mentalność.
A ja już dziś zapraszam na kolejną literę alfabetu.
Do miłego zobaczenia!
<3
Najnowsze komentarze