Tag: tradycje
Koniki z Dalarna
Czerwony, ręcznie zdobiony konik jest jednym z pierwszych skojarzeń ze Szwecją.
Jest znakiem rozpoznawczym, można nawet powiedzieć, że symbolem Szwecji i najchętniej kupowaną pamiątką z podróży do tego kraju. Na osiągnięcie statusu symbolu i takiej wielkiej sławy konik ten pracował wiekami.
Konik Dala (dalahäst) na początku był symbolem regionu Dalarna, który jest ojczyzną konika a jego historia sięga XVII wieku.
W długie zimowe wieczory, kiedy mężczyźni po całym dniu rąbania drwa, albo pracy na roli, wracali do domów rozsianych wśród gęstych borów otaczających jezioro Siljan, odpoczywali w blasku i cieple domowego kominka i zajmowali się struganiem sosnowych kawałków drewna. Pierwszą myślą o tym, co wystrugać był konik, konie były przecież towarzyszami człowieka, i na co dzień, i od święta. I w pracy, kiedy to niosły pomoc w transporcie drewna, i w odpoczynku, kiedy to „niosły” swojego pana na spacer. Dla dzieci małe, wystrugane z drewna koniki były typową zabawką.
Poniżej zdjęcia, które zrobiłam na minionych wakacjach w Dalarna, w Rättvik – oto jezioro Siljan,
a to jeden z warsztatów rzemieślniczych, który znaleźliśmy i w którym kupiłam swojego pierwszego konika Dala.
W Dalarna, biednym dawniej regionie wyrabiano drewniane meble, dlatego też drewnianych odpadków było tam pod dostatkiem. Mieszkańcy Dalarna nie marnotrawili czasu i z nożykiem w rękach spędzali wolne popołudnia. Początkowo koniki były naturalne, jednokolorowe i gładkie ale z czasem zaczęto je ozdabiać charakterystycznym deseniem. Kolorowe koniki z Dalarna stały się rarytasem dla wędrownych handlarzy, a dla mieszkańców środkiem płatniczym.
Koniki strugali zwykle dorośli, ale często też i dzieci.
Tak jak bracia Olsson z Nusnäs, których historia jest cytowana przy okazji opowieści o konikach Dala. Pracowici chłopcy, Janne i Nils, wtedy 13 i 15 letni (a był to rok 1828) dostrzegli potencjał, jaki drzemie w tych konikach, dlatego też swoje oszczędności oraz pożyczone pieniądze postawili „na jednego konia”.
Ich inwestycja obróciła się w sukces a biznes rodzinny przechodził potem z pokolenia na pokolenie. Struganie i malowanie drewnianych koni przemieniło się w największą gałąź lokalnego przemysłu i właściwie tylko w Dalarna powstają „oryginalne” koniki z duszą jeziora Siljan zaklętą w sosnowym drewnie. Są też tacy, którzy uznają tylko te koniki, które powstały w rękach rodziny Olsson.
Jeszcze tylko kilka słów o tym jak dziś powstają koniki Dala.
W warsztatach ścięte, wyselekcjonowane sosny porcjowane są na bloki. Piłą taśmową wycina się wstępny kształt konika, który potem szlifowany jest za pomocą nożyka przez rzemieślników.
Gotowe koniki zanurzane są w farbie, następnie polerowane a na koniec zdobione ręcznie charakterystycznym wzorem przez mistrzów rzemieślników.
Wzór ten dawno temu wyczarowała dekoratorka Stickå – Erik Hansson.
Oczywiście ten kształt konika i czerwony kolor są najpopularniejsze, ale w Dalarna widziałam ich przeróżne rodzaje, kształty, fakturę i kolory.
Niektóre celowo robione są na dawny wzór a prawdziwe, zachowane – antyczne dziś koniki są bardzo cenne i drogie.
Wytwarzane są też różne inne odmiany koników, np. ze szkła albo jako małe magnesy na lodówkę, można znaleźć też koniki w formie biżuterii lub breloków.
I, jak ja to nazywam – dalażarty
Odkryłam niedawno, całkiem przypadkowo na Starym Mieście w Sztokholmie Muzeum Koników Dala. To małe, połączone ze sklepem muzeum może być ciekawą atrakcją spaceru po Starym Mieście.
Na Hötorget zaś, w każdą niedzielę są targi staroci (loppis), na których zdarza się spotkać koniki Dala. Widziałam takiego dużego konika, który miał naklejkę, że zrobiony był przez firmę braci Olsson, czyli teoretycznie był „oryginalny”. Kosztował on 1400 koron podczas, gdy w sklepie trzeba byłoby dać za niego co najmniej dwa, jeśli nie trzy razy więcej. Pewności, że jest oryginalny nie mamy, ale koniki te jednak znikają bardzo szybko, bo nie zawsze można je spotkać.
Jedno jest pewne, jakikolwiek nie będzie to konik i jakkolwiek nie będzie on wyglądał, jest on niezwykle charakterystycznym, najbardziej rozpoznawalnym na całym świecie symbolem Szwecji. I chyba w prawie każdym szwedzkim domu mieszka co najmniej jeden konik Dala.
PS. Te zdjęcia, które nie są moje podpisałam nazwiskiem autora lub podlinkowałam do źródła.Lussekatter z pieca Kasi
Jak dobrze jest mieć przyjaciółkę, która nie tylko cieszy się lekturą mojego bloga ale również dba o to, bym nie zapomniała napisać o czymś ważnym. Moja droga przyjaciółka Kasia wspomniała, że muszę koniecznie napisać o Lussekatter, bo nie ma grudnia bez tych szafranowych bułeczek. Wspomniała również, że będzie piekła takie bułeczki ze swoim dzieckiem, więc ja, żałując, że nie mogę być razem z nimi zaproponowałam zrobienie reportażu z ich wspólnych chwil w kuchni. Powstał więc wpis, który potraktuję jak rodzynek w cieście, bo przyznać, trzeba, że jest wyśmienity!
Tak oto, dziś w grudniowy wieczór gościnnie na blogu – Kasia i jej Synek. Jej reportaż cytuję w całości, zdjęcia sa również jej dziełem.
Kiedy w Szwecji zapadają ciemności i ciężkie, popielate chmury płyną po niebie tak nisko, że można je prawie dotknąć czubkiem głowy, chowamy się w naszych przytulnych domach, żeby przeczekać, w świetle świec… aż do Gwiazdki. A my, łasuchy, zaczynamy piec!
Pierwszego grudnia suche liście i pomarszczone kasztany robią miejsce mikołajkom, gwiazdkom, czerwonym świecom i lampionom, o których czytaliśmy w poprzednim wpisie.
W moim domu pierwszego grudnia nie działają żadne lampki świąteczne, brakuje tycich zapasowych żaróweczek, wszystkie przedłużacze nagle gdzieś znikają a na parapetach brakuje miejsca na ozdoby.
Za to w kuchni panuje wielkie poruszenie. Czasem wałkuje się kupne ciasto na pierniki (kupne! A jakże, trzeba świadomie wybierać, na co poświęca się swój cenny czas i energię!) I powstają takie cuda:
Nie przez przypadek wybieram słowo cuda, ponieważ nigdy wcześniej, ani później nie spotkałam np. żyrafy z tak malowniczo rozjechanymi nóżkami. Ani w sprzedaży, ani na pięknych blogach kulinarnych, a już na pewno nie na konkursach wypieków piernikowych. Tutaj odbywają sie one co roku, np. w Centrum Architektury: http://pepparkakshustavling.se/ Być może przeczytamy o nich więcej niebawem.
Ale wracając do aromatycznego tematu wypieków adwentowych. W tym roku ze zwierzyńca mieliśmy w kuchni tylko koty! Szafranowe, żółciutkie Lussekatter.
Na prośbę Moniki uwieczniłam nasze prace na zdjęciach i zamieszczam je poniżej. W odwrotnej kolejności. A dlaczego nie?
Tak wyglądają szafranówki (mój Syn mówi: ósemki) gotowe do włażenia do piekarnika:
Brakuje już tylko rodzynkowych oczu!
Najpierw wąż, potem kot. Najpierw jedynka, potem ósemka!
“Mamo, ale poducha!”
Piękny, słoneczno-czerwonawy kolor szafranu roztartego z cukrem i rozpuszczonego w mleku i roztopionym maśle.
Gdy wsypaliśmy szafran (1 gram!!!) i odrobinę cukru do moździerza mój Synek powiedział ”flaga polska” a serce matki śpiewało!
Producenci drożdży już od tygodni życzą nam: God Jul – Wesołych Świąt.
A po co cały ten szum wokół tych (nie!) zwykłych drożdżówek z szafranem I rodzynkami?
Legenda z XVII wieku głosi, ze diabeł, w kocim przebraniu, bił małe, niegrzeczne dzieci (coś w rodzaju naszej rózgi pod choinka?), podczas kiedy mały Pan Jezusek rozdawał grzecznym dzieciom bułeczki. Żeby odstraszyć diabla, który cierpi jak wiadomo na światłowstręt, zaczęto do bułeczek dodawać szafranu, który nadawał im słonecznego koloru. Voilá!
Nazwę kojarzy się też oczywiście z Lucia, (która już za kila dni) lub nawet z Lucyferem. Aha! Obie nazwy pochodzą od łacińskiego lux, czyli….. światło! I koło się zamyka.
Teraz, człowiek ”oświecony” tą wiedza może sobie spokojnie przysiąść w zaciszu własnej kuchni i delektować się nietuzinkowym smakiem szafranu delikatnie osłodzonego rodzynka. Chętnie w świetle adwentowej świecy.
W naszym domu już nastala jasność.
Adwent po szwedzku
Dziś pierwszy dzień grudnia, zima już tu u mnie jest, ale tylko za oknem. Bo w sercu, jak zawsze ciepło i spokojnie.
Poranki są szronem ozdobione, mroźne, skrzące, przenikliwie zimne i… ciemne. Czym ocieplić te mrozy, czym rozjaśnić te mroki?
Bogu dzięki mamy Adwent. Dziś jest jego pierwsza niedziela. Adwent, jak wszyscy wiemy, to czas oczekiwania na narodziny Jezusa, a owo radosne oczekiwanie zaczyna się w czwartą niedzielę przed Bożym Narodzeniem.
Tradycja obchodzenia adwentu jest mocno zakorzeniona u Skandynawów i chętnie celebrowana, dlatego dzisiaj prawie we wszystkich domach zapalana jest pierwsza z czterech świec w adwentowym świeczniku (ljusstake). Ponadto w oknach stawiane są świeczniki elektryczne, które zastępują świece woskowe. Te powszechne w Szwecji świeczniki elektryczne mają siedem światełek, odliczając po obu stronach cztery niedziele adwentu. To jest bardzo miłe dla oka zjawisko w Szwecji, gdy cztery tygodnie przed świętami nagle niemal we wszystkich oknach płoną adwentowe światła, stoją lampki, wiszą gwiazdy. Nastrój udziela się wszystkim, a ten moment wstawienia świecznika w oknie jest symboliczny – zaczęło się oczekiwanie na Boże Narodzenie.
W Polsce nie używałam świecznika adwentowego, tutaj tak
i w dodatku robię świecznik sama. Co roku inny. Wszędzie można kupić mech; świec i ozdób w Szwecji jest pod dostatkiem. Pomysłów i cierpliwości też mi nie brakuje.
Celebruję Adwent, to dla mnie święto, dlatego uznałam, że do zapalenia pierwszej świeczki ubiorę ładną czerwoną sukienkę.
Nie wyobrażam sobie grudnia bez takich świątecznych świateł. Sklepowe półki uginają się od ciężaru mnogości rozmaitych świeczników i gwiazd.
Bardzo podobał mi się ten poniżej. To chyba do pokoju dziecięcego, prawda?
Bardzo podobają mi się te gwiazdy, ciekawa jestem czy Polacy mieszkający w Szwecji przenoszą (zawożą) tego rodzaju lampiony do Polski i ciekawe, czy Wy też, tak jak ja wieszacie te gwiazdy w Waszych domach tu w Szwecji.
Sam świecznik nie wystarcza, Szwedzi (szczególnie płeć piękna) z wielką przyjemnością zmieniają wystrój domu, czynią go jeszcze przytulniejszym, ze ściągniętych ze strychu pudeł wychodzą i do domów wkraczają skrzaty i mikołaje, z lasów znoszone są szyszki i choinki, z kwiaciarni gwiazdy betlejemskie (poisencje) i obowiązkowo amarylis. Dzieciom daje się radość codziennego otwierania okienek kalendarza adwentowego, który jest tutaj również bardzo popularny i często też robiony własnoręcznie. Ja kalendarzy nie robię, (cóż, bezdzietna), ale mojemu gniazdu zawsze staram się dodać świątecznej magii.
A teraz chcę Wam życzyć przyjemnego pierwszego tygodnia adwentu, pięknego miesiąca grudnia, dobrych nastrojów i radości w Waszych sercach – wszak na grudzień tysiące Polaków rozsianych po świecie czeka niecierpliwie, bo wielu czeka na moment, kiedy wsiądzie w samolot lub na prom i spotka się wreszcie ze stęsknioną rodziną.
Świąteczna wystawa
Ten budynek to luksusowy dom towarowy.
Nazywa się Nordiska Kompaniet, ale znany jest jako NK. Jest ogromy, stary, (ma niemalże sto lat), zaprojektowany został przez Ferdynanda Boberg oraz Josefa Noren z myślą o handlu detalicznym dla najbogatszej i spragnionej luksusu klienteli. Urządzony z przepychem lśni złoceniami, kryształami, marmurem i lustrami oraz kusi obłędnie pięknym towarem – kolekcjami znanych projektantów mody, biżuterii i wnętrz, kusi też luksusowymi zapachami.
Poszłam tam dziś – nie na zakupy, (jeszcze do grona tej klienteli nie należę) – żeby zobaczyć zmianę wystawy. Co roku, około miesiąca przed Bożym Narodzeniem Nordiska Kompaniet uroczyście odsłania swoją nową wystawę. Na tę świąteczną odsłonę czeka wiele osób, bo to jest dość duże wydarzenie, można powiedzieć, że taka mała tradycja, do której Szwedzi mają sentyment.
Cała wystawa to ciąg kilku okien wystawowych – zrobiona w sposób przemyślany i bardzo efektowny. Można dostrzec w niej fragmenty baśni a także kawałek zwykłego przedświątecznego życia a wszystko to najczęściej w wykonaniu… zwierząt!
Niektóre elementy są ruchome co przypomina nasz przedświąteczny rozgardiasz i krzątaninę, sprawia, że cała wystawa żyje. Do tego znad wystaw dobiega nastrojowa słodka muzyka…
W niektóre pomysły zawsze są wplecione szwedzkie tradycje, np. Lucia. (poniżej).
Są życzenia świąteczne, masa prezentów, która nakręca pośpiech w szukaniu upominków dla najbliższych, jest rok, który odchodzi….
Drobne elementy są prześliczne i bajkowe, budzą fantazje, przypominają własne dzieciństwo.
Dzieci te wystawy uwielbiają , ten mały chłopiec biegał od wystawy do wystawy i krzyczał: Oh my God, oh my God!
Ja trochę spokojniej obejrzałam całą wystawę i sfotografowałam ją dla Was.
Trochę to trwało, bo musiałam cierpliwie czekać na „wolną chwilę”, żeby zrobić zdjęcie, bardzo dużo ludzi przechodzi i wszyscy się zatrzymują z uśmiechem. Wystawy są naprawdę piękne!
Weszłam na chwilę do środka – oto choina (tak, to nie choinka, to choina), przeszłam się trochę po piętrach, powzdychałam do płaszczy i torebek, wyszłam bogatsza o parę marzeń…
Tych, którzy w Sztokholmie mieszkają zachęcam do zobaczenia wystawy na własne oczy. Większość wystaw jest już bardzo świąteczna, ale ta jest naprawdę bajkowa i wprawia w przyjemny i radosny nastrój oczekiwania na najpiękniejsze święta w roku.
A ja już mam właściwie weekend, sączę czerwone wino i włączam ulubiony film…
Wasze zdrowie!
Julbord
Niedzielny wieczór spędziłam w Ratuszu (Stadshus).
Miałam zaszczyt być zaproszoną do restauracji Stadshus Källaren na Świąteczny Stół (Julbord). Zanim opowiem Wam o tym wieczorze, chcę Wam przedstawić sam Ratusz.
Widuję go czasem gdy jadę metrem czy pociągiem i zawsze podnoszę głowę znad książki, by na niego spojrzeć. Czy jest skąpany w słońcu, czy spowity ciężkimi chmurami, w dzień czy wieczorem – zawsze wygląda pięknie i imponująco. Na jego najwyższej wieży błyszczą się Trzy Korony, które symbolizują Szwecję.
Przy okazji tego wpisu pojechałam tam również i dziś, by obejść Ratusz dookoła i przyznam, że oczarował mnie jego wewnętrzny dziedziniec. Odkryłam Ratusz od nowej strony! Ciepłe złote światło popołudniowego słońca padało na kolumny, które rzucały długie cienie. Obrazek ten sprawił, że poczułam miły dreszcz wzruszenia, że mieszkam w takim pięknym mieście!
Do tematu Ratusza wrócę jeszcze, bo przecież niedługo, 10 grudnia, w jego największej „Niebieskiej” Sali odbędzie Noblowski Bankiet. O tym wkrótce a teraz przejdźmy do restauracji ratuszowej. To wejście do Stadhus Källaren, w którym odbyło się owo niedzielne przedświąteczne przyjęcie.
Restauracja jest elegancka, ma swój styl, jest ozdobiona rzeźbami i malowidłami i już jest świątecznie przystrojona.
Przy samym wejściu, na stole zobaczyłam ten sam ratusz, tylko w słodszej wersji.
Przyjęcie, o którym mowa to Julbord, w wolnym tłumaczeniu Świąteczny Stół. Tradycja Świątecznego Stołu w Szwecji sięga swoimi korzeniami do czasów Wikingów, którzy urządzali sobie taki Stół w środku zimy. Kobiety chciały urządzać coraz piękniejsze przyjęcia chcąc tym samym rozciągnąć w czasie ten świąteczny nastrój. A coraz lepsze sposoby konserwowania żywności pozwalały im na to, by na stole znajdowało się coraz więcej różnych przekąsek.
Dawniej urządzany był Julbord w domach a po I Wojnie Światowej popularne stało organizowanie Julbord w restauracjach. Niektóre firmy i przedsiębiorstwa zapraszają swoich pracowników do restauracji, a niektóre urządzają przyjęcie w miejscu pracy. Również w wielu szkołach organizowany jest poczęstunek i przyjęcie zarówno dla nauczycieli jak i uczniów.
Potrawy są oczywiście typowo szwedzkie, urozmaicone w zależności od regionu. Na pewno nie może zabraknąć świątecznej szynki, to absolutna podstawa!
Nie sposób wymienić wszystkiego, co wczoraj znajdowało się na stole, wybór był ogromny a wszystko było tak ładnie ułożone, przyozdobione i pachnące!
Szwedzkie delicje to oczywiście śledziki, sałatki, łosoś, pasty rybne, marynowane śledzie i warzywa.
Spróbowałam pierwszy raz śledzia w jarzębinie, bardzo smaczny!
Wędzony łosoś, tak jak większość potraw była na zimno, ale są były również potrawy na ciepło.
Parówki, grzyby w cieście, różne kiełbasy, wędliny, pieczenie, żeberka… Bardzo smakowało mi mięsko z dzika (uwielbiam!), polubiłam także wędzonego renifera. I pierwszy raz w życiu skosztowałam kiełbasę z niedźwiedzia.
Wybór miałam naprawdę trudny!
Nie chciałam się najadać ale jednocześnie spróbować wszystkiego! A na koniec jeszcze posmakować słodkości!
Z napojów podawanych przy tej okazji to zwykle rozgrzewający glögg (on zasługuje na osobny wpis, który niebawem), julmust – gazowany napój świąteczny oraz julöl (piwo świąteczne). Oczywiście serwowano nam też mocniejsze drinki.
Śmiech, gwar i śpiew mówił mi, że nie tylko mnie jest przyjemnie.
To było bardzo miłe i ciekawe doświadczenie. Ale ociężały powrót do domu i podskok wagi zmusił mnie do obiecania sobie, że następnym razem będę starała się jeść więcej oczami.
God Jul – Wesołych Świąt! Życzy się w Szwecji już od końca listopada.
PS. Pierwsze zdjęcie w tym wpisie jest z Internetu.
Dziś Szwecja jest słodka!
Gdy przyjechałam pierwszy raz do Szwecji poczułam TEN zapach.
Nie wiedziałam co to za zapach ale często czułam go w powietrzu. Szybko odkryłam, że to zapach cynamonowych bułeczek (kanelbulle). Szwedzi kochają słodkie wypieki ale chyba najbardziej właśnie te bułeczki. Podobnie jak bułeczki szafranowe (lussekatter), o których pisałam wcześniej, w Polka w Sztokholmie, wafle czy semle, które udało mi się upiec, cynamonowe bułeczki też mają swój dzień w kalendarzu.
Choć Szwecja zajada się nimi przez cały rok, to czwartego października rozkoszuje się nimi szczególnie. Ten dzień jest trochę trochę jakby znakiem, że zaczyna się sezon „siedzenia” w domu, pieczenia, pichcenia i osładzania sobie tym samym chłodnej już jesieni.
Słodkie, kaloryczne a dla kogoś, kto lubi cynamon (kanel) wręcz przepyszne. Ja musiałam się trochę przyzwyczaić do ich smaku i teraz dość często daję się na nie skusić.
Dziś zjadłam kilka (o zgrozo!) ale o odchudzaniu pomyślę jutro. Zresztą, przyda mi się trochę ciałka na zimę!
Lubię je bardzo ale zdarza się czasami, że zamieniałabym nawet kilka tych bułeczek na jednego świeżutkiego pączka z marmoladą…
Tradycyjne szwedzkie przysmaki
Wpis ten dedykuję Annie z Walii.
Idąc za świątecznym ciosem dziś będzie o tym, co na szwedzkim stole ląduje i co szwedzkiemu podniebieniu smakuje.
Na początek o śledziach. Jedne to zaprawiane i solą i cukrem, z przyprawami, ze śmietaną, czosnkiem albo w musztardzie. Mój ulubiony to Skärgårdssill, w śmietanie. Smakuje mi, ale musiałam do niego przywyknąć.
Drugie to Surströmming, śledzie sfermentowane, (fermentowane przez dwa miesiące w beczkach, a potem w zamykane w puszkach, gdzie fermentują sobie dalej). Surströmming, przepraszam za wyrażenie, śmierdzi tak, że człowiekowi natychmiast przychodzi na myśl maska gazowa. Z powodu zapachu jada się je na dworze a i tak zapach unosi się na tyle daleko, że można poczuć go w sąsiednim osiedlu. (Ja przynajmniej czuję!) Do śledzika nakładają oczywiście ziemniaczki z koperkiem, cebulą i śmietaną.
Inny przysmak, którego spożywania nie podzielam to blodpudding.
Blodpudding to krew wieprzowa zapieczona z mąką i mlekiem, który zwykle podawany jest z borówkami. Próbowałam. Ale więcej nie będę.
Köttbullary:
Podobne do naszych kotlecików mielonych, tyle że dużo bardziej słone i już nie takie smaczne. Znane chyba najbardziej ze szwedzkiej kuchni, głównie za zasługą sieci handlowej IKEA. Moje dzieciaki je uwielbiają, do tego stopnia, że pękają a jeszcze ładują je w siebie. Niektóre dzieci chowają parę kulek do kieszeni na „później”.
Kaviar:
To pyszny kawior, tak słodki i zarazem tak słony, że aż łzy stają w oczach, ale od czasu do czasu można zjeść, jako dodatek do kanapek.
Falukorv (Kiełbasa Falu)
Jest to kiełbasa z miejscowości Falun wyrabiana z wędzonej wołowiny. Tradycja ta pochodzi z Falun, gdzie woły pracujące w kopalniach (setki lat temu) były zabijane dla skóry na rzemienie. W kopalniach potrzebne były bardzo mocne rzemienie i tylko te z byczej skóry zdawały egzamin. Ale wkrótce powstał problem rosnącej góry mięsa z tych byków. Zaczęto więc wyrabiać z niego kiełbasę. Próbowałam falukorv i nie byłam w stanie przełknąć:-(
Raki i krewetki:
Bardzo popularne i lubiane przez Szwedów, którzy mają swoje rakowe (racze?) biesiady, pod koniec lata. Organizują festy, gdzie raki są daniem głównym i najważniejszym. Tu w Szwecji polubiłam bardzo raki i krewetki. Są bardzo wytworne w smaku. Delikates!
Jako, że szwedzkie lasy pełne są zwierzyny, na szwedzkim stole ląduje czasem dziczyzna. Najlepsze jest mięso z łosia oraz renifera. Ale oczywiście Szwedzi lubią też mięso z dzika, jelenia, zająca oraz delikatną sarninę. Osobiście przepadam za wędzonym udem z renifera!
No i nie mogę nie wspomnieć o łososiu:
Oczyszczony, zaprawiony solą i cukrem, doskonały na kanapkę.
No właśnie, Szwedzi mają też niezliczone ilości rodzajów chleba. Ale to wymaga osobnego miejsca:-)
Zgłodniałam pisząc to wszystko, zmykam więc do kuchni.
A jakie są Wasze ulubione przysmaki?
Midsommar
Lato w Szwecji jest takie krótkie. Przychodzi z ociąganiem i eksploduje zielenią i ciepłem późno. Dni stają się długie, jasne i ciepłe. Noce są widne i przebiegają niezauważone. Na ten arkadyjski, pachnący latem i smakującym truskawkami czas mieszkańcy Skandynawii czekają z ogromnym utęsknieniem.
Dlatego Midsommar jest dla nich wielce umiłowanym świętem.
Midsommar to święto ruchome, wypada w okolicach najdłuższego dnia w roku (między 20 a 26 czerwca), zawsze w sobotę. Zabawa zaczyna się w piątek (Midsommarafton), w środku dnia, symbolicznym podniesieniem umajonego słupa (midsommarstång) przez krzepkich ochotników.
Potem ludzie łapią się za ręce i tańczą wokół słupa i śpiewają. Ten taniec jest bardzo sympatyczny i całość wygląda pięknie, ale dwa lata trwało, zanim ośmieliłam się dołączyć do Szwedów, tańczyć i śpiewać z nimi. Płakałam wtedy ze wzruszenia.
Znajdźcie mnie na zdjęciu:
Te piosenki mają swój układ taneczny, który z roku na rok coraz lepiej mi wychodzi:-)
Po tańcach zaczynają się rozrywki, najpierw dla dorosłych,
potem dla dzieci.
Można wygrać albo wylosować nagrodę. W zeszłym roku wygrałam sekator do przycinania żywopłotu, w tym roku nie miałam szczęścia. Ale za to miałam szczęście (jak zawsze) do pogody i do towarzystwa. Tutaj ja, po prawej, a po lewej nasza kochana Sylwia.
Zmęczeni tańcem i zabawą uczestnicy odpoczywają na kocach, albo przy stolikach i posilają się. Jedzą tradycyjne szwedzkie potrawy (o których obiecuję napisać kiedyś osobno), piją piwo i wino, kawę. My mieliśmy pyszne słodkie śledzie, które zajadaliśmy z chlebem. Panowie pili piwo, a my czerwone wino. Do kieliszków przywiązałam wstążeczki.
Cała ta zabawa na łące była dość krótka, trwała około dwóch godzin. Gdy organizatorzy zaczęli zwijać namioty i stoliki, poszliśmy do domu na rosół i na drzemkę, bo czekało nas przetańczenie białej nocy.
Północ wybiła…. bawimy się doskonale…
a gdy około pierwszej nawet najwytrwalsi opuszczają powoli parkiet, my też wracamy do domu, gdzie siedzimy jeszcze długo i snujemy opowieści….
Dziś już sobota, Midsommaru ciąg dalszy. Dom jeszcze śpi, ja oczywiście nie. Nosi mnie! Rozpiera mnie energia, radość i uczucie, że jestem szczęśliwa.
To jest mój czwarty, szczęśliwy Midsommar.
Mam nadzieję, że Wy również, Polscy imigranci, bawiliście się nie mniej wyśmienicie i że też czujecie się tu szczęśliwi.
Najnowsze komentarze