Tag: zwiedzanie Szwecji
Pożegnanie szkierowego sezonu na wyspie Rögrund
Korzystamy z ostatnich, ciepłych dni lata i wyciskamy go jak cytrynę.
Codziennie chociaż na trochę wychodzimy na rower, na spacer, wystawiamy twarze do słońca i łapiemy witaminę D. Rzuciliśmy słoneczne okulary w kąt, by nałapać do przysadki jak najwięcej światła i tym samym zrobić endorfinowe „zapasy” na zimę.
Pożegnaliśmy już nasz ukochany Archipelag i zamknęliśmy tegoroczny sezon szkierowy wyprawą na wyspę Rögrund (MAPA)
To mała wyspa, po sezonie jest już właściwie opustoszała, cicha jak ustronny raj. Stoi tu schronisko młodzieżowe, wypożyczalnia kajaków.
Jest też śmieszna sauna z widokiem na morze.
Stoi tam również, dosyć znana, restauracja Sjöstugan. Spotkaliśmy tam dwie panie, które przyjechały przygotować ośrodek do zamknięcia na okres zimowy. Miały ze sobą do towarzystwa psa. Poza tymi dwiema paniami byliśmy na tej wyspie dosłownie sami.
Rögrund jest częścią rezerwatu natury Värmdö. Wyspa została kupiona przed państwo w r. 1963 od ówczesnego właściciela wyspy Christiana Christensena.
Skały na wybrzeżu tej wysepki są jasne i barwne, zacieki od wody utworzyły wzory, kamienie są gładkie i mienią się gdzieniegdzie w słońcu.
Wspomniany wcześniej Christian wyrzeźbił na tej wyspie… krokodyla. Przepływający nieopodal swoimi żaglówkami i łódkami uśmiechają się pewnie na widok posągu, bo przecież jest on nietypowy, przywodzi różne skojarzenia. Ja pomyślałam, że to pewnie tęsknota Szwedów za egzotyką, ale dowiedziałam się, że Christian kochał po prostu morskie stworzenia.
Krokodyl jest magnesem przyciągającym rodziny z dziećmi i choć nie ma tu plaż, skały są tak piękne, barwne i gładkie, że można wspaniale na nich wypocząć. Lasy tutaj są latem pełne owoców, jagód, jeżyn, dzikich malin. Dziś kwitną wrzosy, jarzębina, u progu jesieni też może być pięknie! Miejsca do sielskiego wypoczynku jest dość, szczególnie teraz, po sezonie.
Trafiliśmy na wielkie krzaki słodkich jeżyn i pojedliśmy ich sporo. Na łące zrobiliśmy sobie piknik rozkoszując się ciszą, samotnością i słońcem – było 22 stopnie, niebywałe jak na początek września w Szwecji!
Tak nostalgicznie się zrobiło… Trzeba nam czekać teraz do następnego lata, żeby odwiedzić jakąś wyspę, chociaż może jeszcze tej jesieni, (jeśli utrzyma się taka ciepła i słoneczna), uda nam się, może, jeszcze jedną, choćby maleńką…
I tak jesteśmy dumni i zadowoleni, bo dzięki miesięcznemu biletowi na statki firmy Waxholmsbolaget zobaczyliśmy w tym roku kilkanaście wysp. Każda inna, każda ma w sobie niepowtarzalny urok. Są takie, na które chce się wracać, są takie, które pozostają niezapamiętane. Ale każda, w naszym odczucia, warta była odwiedzenia.
Będziemy tęsknić!
Dotrzeć do tej wyspy można najlepiej statkiem Waxholmsbolaget. Na ich stronie można bardzo łatwo znaleźć odpowiednie połączenie wbijając najpierw:
1. datę, 2. wyspę, na którą chcemy popłynąć 3. skąd chcemy płynąć.
Rozkład jest zawsze aktualny i dopasowany do sezonu.
Arholma
O Arholmie słyszałam już od paru tygodni.
Mój niezmordowany mąż pragnął tam pojechać, mimo że już tam, wiele lat temu, był. Mówił, że był pieszo, nie zdążył zobaczyć wszystkiego i strasznie go to wtedy zdenerwowało. Mnie do tej wyspy zniechęcała odległość. Do wyspy jedzie się od nas 3 i pół godziny. Nie chciałam zostawiać na tak długo naszego towarzyskiego kotka i nie chciało mi się wstawać o 4.30, by zdążyć na autobus o świcie. Udało się nam jednak, szczęśliwym trafem zorganizować dla kota opiekę, mąż dzielnie zmywał naczynia przez cały tydzień więc poddałam się.
Pogoda była od świtu piękna. Faktycznie, droga 3 autobusami ( w sumie ponad 3 godziny) była długa, ale przespałam połowę drogi. Na początku wyspa wydała mi się zwyczajna, jak każda inna, ze swoimi zatokami, pomostami, okalającymi ją skałami. Zwyczajna dopóty, dopóki nie wjechałam głębiej w wieś…
Ale od początku.
Powitaliśmy wyspę przy północnej zatoce robiąc sobie piknik na plaży. Potem krótkie wygrzewanie się w słońcu schładzane morską bryzą i zbieranie sił na przejechanie przez całą wyspę na rowerze.
A teraz trochę faktów o wyspie. Arholma (MAPA) leży wysoko w północnym archipelagu sztokholmskim i dla kogoś, kto interesuje się kulturą i historią wysp i szkierów w rejonie Roslagen, Arholma jest prawdziwym Eldorado.
Pierwsze zapiski o Arholmie (wówczas jeszcze Arnholm) są z 1200 roku a w średniowieczu zamieszkiwana była od czasu do czasu przez ludzi, którzy przypływali tu na polowania na foki i morskie ptaki oraz na łowienie ryb. Z czasem zaczęto budować domy i budynki gospodarcze – powstała mała wioska.
Z tej spokojnej i idyllicznej wyspy jest uderzająco piękny widok na Szkiery i na morze. Można tak stać na szczycie skały i patrzeć na ten widok bez końca. Ja byłam oczarowana. Żałuję bardzo, że zdjęcia nie oddają tego, co widzą oczy, a lektura wpisu nie odda tego, co czuje się tutaj stojąc i widząc tę piękną naturę.
Arholma ma krwawą militarną historię – była poturbowana niemal doszczętnie w 1719 przez Rosjan i długo potem odbudowywana. Wyspa ta była bardzo ważnym strategicznym punktem obronnym. Zbudowana w czasie Zimnej Wojny Bateria Arholmy później na długo została zamknięta, ale od 2008 dostępna jest dla zwiedzających.
To już historia, a dziś Arholma przyciąga jak magnes nie tylko swoją militarną historią. Większa część wyspy to rezerwat przyrody. Rośnie na niej sosnowy las, a na przestronnych łąkach pasą się krowy i owce. Tutaj pasjonaci orłów mogą obserwować te ptaki w niczym niezmąconej naturze. Orzeł to po szwedzku örn i właściwie stąd wzięła się nazwa wyspy arn.
Arholma ma wielu stałych mieszkańców i wielu „miastowych” ma tutaj swoje domki letniskowe. Tutaj toczy się życie kulturalne i gospodarcze a głównym zajęciem stałych mieszkańców jest dzisiaj właściwie, poza drobnym rolnictwem, tylko rekreacja.
W 1928 wybudowano tutaj mały kościół. To brama i droga do kościoła.
Oprócz kościoła ważnym elementem krajobrazu wyspy jest punkt nawigacyjny Arholma Båk. Zbudowany w 1768 roku jest najbardziej znanym symbolem szkierów Roslagen. Używany był jako punkt obserwacyjny i orientacyjny w nawigacji a także jako telegraf optyczny.
Po wyspie można wałęsać się pieszo, można przejechać wyspę na rowerze, co my uczyniliśmy, by zobaczyć jak najwięcej. Kiedy wjechaliśmy w głąb wyspy, po obejrzeniu baku i kościółka byłam coraz bardziej oczarowana i coraz bardziej osnuwał mnie przyjemny sielski klimat tej wsi.
Wszystkie te domki są jak wyjęte z bajki a cały urok zabudowań przypominał mi inną wyspę, o której pisałam, Norröra, na której kręcono serial Saltkråkan, na podstawie powieści Astrid Lindgren.
Czarujące są stare zabudowania gospodarcze, które zostały przekształcone na schronisko młodzieżowe Bull-August.
Innym ciekawym miejscem było Simesgården, stare gospodarstwo z wielkim ogrodem.
Przy tym ogrodzie zrobiliśmy sobie drugi piknik i potem pojechaliśmy dalej, zatrzymując się przy jednym z czterech portów na Arholmie – Porcie wschodnim (Österhamn).
Później kawałek przez las, w którym ukryte były inne piękne rzeczy, ale miejsca brak, by o wszystkim napisać. Wracając do portu na nasz statek, jechaliśmy znów przez wieś.
Wyspa ta spodobała mi się do tego stopnia, że i ja będę chciała tu kiedyś wrócić. I poczuć się jak wtedy. Choć w archipelagu są tysiące wysp do zobaczenia a i w całej Szwecji tyle miejsc, w które chciałoby się pojechać i szkoda życia, by dwa razy zwiedzać to samo miejsce, są pewne kawałki ziemi, które oczarowują nas bez reszty i sprawiają, że pragniemy tam wracać. Na takie miejsce mówi się tutaj smultronställe, czyli w wolnym tłumaczeniu tam, gdzie rosną poziomki. A jak rosną poziomki, to jest lato, jest cudownie, sielsko, anielsko, tylko zbierać i rozkoszować się ich smakiem. Miejsce, gdzie rosną poziomki ukochujemy sobie, bo doznajemy błogich przeżyć – być może smaku dzieciństwa, gdy u babci na wsi czy na wakacjach za miastem włóczyliśmy się po rozgrzanych latem łąkach i znajdowaliśmy poziomki… Tłumaczyć można to na wiele sposobów, jedno jest pewne, smultronställe to miejsce, które się pokochało, miejsce, w którym poczuło się szczęście i radość istnienia, miejsce, do którego chce się wracać.
Arholma stała się dla mnie kolejnym takim miejscem na ziemi.
A tak nie chciałam jechać!
Wyspa Nåttarö
Dziś było naprawdę upalnie.
A takie upały najznośniejsze są nad wodą oczywiście. Wybraliśmy się dziś na wyspę Nåttarö (MAPA), która leży w południowej części archipelagu i która okazała się bardzo atrakcyjna.
Na pierwszy rzut oka nie różni się od innych wysp ale tak naprawdę Nåttarö jest jak jedna wielka piaskownica. To piaszczyste „pole” należy do najstarszych w archipelagu. Jeśli mamy ochotę się poopalać, do wyboru są różne plaże, jeśli zaś mamy ochotę na wędrówkę i spacer, możemy przejść wzdłuż wyspy, w cieniu lasów, podziwiając ciekawą, nieco odmienną ze względu a piaszczyste podłoże roślinność.
Nam oczywiście zależało na dwóch różnych rzeczach, mąż chciał rekreacyjnie, przejechać na rowerze wyspę i zajrzeć i zbadać jej każdy kąt, a ja najchętniej poleżałabym na plaży, roztapiając się pod promieniami słońca i nabierając złocistobrązowej barwy, pogryzając w przerwach lody.
Jako, że jesteśmy dobrzy w kompromisach, było trochę tego, trochę tego. Zwiedziliśmy wyspę, zajrzeliśmy w prawie każdą przystań i zatokę.
Odpoczywaliśmy trochę na plaży i przyznam szczerze, pierwszy raz nie mogłam ustać boso na piasku, bo piasek parzył stopy. Coś niebywałego w Szwecji.
Lubię patrzeć jak cieszą i delektują się latem inni, to działa na mnie uspokajająco. Tu mała dziewczynka trenowała wiosłowanie. Śliczną miała dziecięcą łódkę z serduszkiem.
Przemieszczaliśmy się na rowerach, a ja byłam nieco zła, bo rowery grzęzły w piachu i przez większą część trasy musieliśmy je prowadzić.
Na jednej z przystani pierwszy raz zobaczyłam, jak wygląda rozładunek drzewa. Tu mieszkaniec wyspy odbiera zamówione drewno.
Kiedy Adam wypytywał o szczegóły tej operacji, ja znalazłam sobie inne, ciekawsze zajęcie.
Gdy już się wszystkiego dowiedział, pojechaliśmy na największą plażę, Storsand.
Na tej plaży pobyliśmy trochę dłużej, zrobiliśmy sobie piknik. Tak pomyśleliśmy, że nie trzeba do ciepłych krajów jechać, żeby poczuć takie prawdziwie upalne lato. Nawet opalać się długo nie dało, tak było gorąco, ani cienia wiatru. Nawet ja zaczęłam narzekać, mimo, że dobrze znoszę upały.
Bardzo fajnie jest poleżeć na plaży, nawet w cieniu drzew ale leżenie plackiem na rozgrzanej łodzi uważam za niebezpieczną przesadę. Ja poniekąd to rozumiem, zima jest tutaj taka długa i taka ciemna, lato tak na dobrą sprawę trwa kilka tygodni. Człowiek chce się „nałapać” słońca za wszystkie te minione zimne miesiące, nagrzać na zapas przed tymi, które nadejdą…
Nie udało nam się nacieszyć całą wyspą, z wycieczek wracamy teraz wcześniej, bo w domu czeka kot. Musimy wrócić tu kiedyś na cały dzień, bo wyspa jest naprawdę ciekawa. Zresztą jak każda inna wyspa na Skärgården, Nåttarö jest piękna i ma swój niepowtarzalny urok, klimat i charakter. Wysp w archipelagu jest dziesiątki tysięcy, chciało by się codziennie na jedną…
Na wyspę można dotrzeć statkiem firmy Waxholmsbolaget z Nynäshamn.
Park Narodowy – wyspa Ängsö
W sobotę wybraliśmy się na wyspę, Ängsö. (MAPA)
Wybrana z naszej listy miejsc do zobaczenia, wyspa o wdzięcznej nazwie Łąkowa (szw.äng: łąka), skusiła nas kwietnym krajobrazem z prospektu i poważnym tytułem Park Narodowy.
Wyspa ta ma ciekawą przeszłość i historię. Dawno, dawno temu były tu dwie wyspy, które z czasem, na skutek podniesienia się lądu połączyły się w jedną. Długo wyspa ta była niezamieszkana, ale rolnicy z pobliskich wysp przypływali tu, siali zboże, kosili i zbierali na niej trawy dla swoich krów. Kiedy zimą woda zamarzła, transportowano siano po lodzie, do swoich zagród na innych wyspach.
W późniejszym czasie przywożono tu krowy i owce wiosną na wypas.
To budynki gospodarcze (torp) byłego rolnika, z początku ubiegłego wieku. Dzisiaj wyspę zamieszkuje przez cały rok tylko jedna osoba (może z towarzyszem życia) – administrator wyspy, który prowadzi gospodarkę rolną w starym stylu, żeby zachować urok dawnego krajobrazu.
Wyspa ma też piękną historię o Adamie i Carolinie. Na wyspie Ängsö pracował niejaki Adam, który zatrudniony był jako parobek u dużego rolnika. Do jego obowiązków należała m.in. codzienna uprawa roli i sianokosy właśnie na tej wyspie. Bardzo mu się tu podobało i kiedy spotkał Carolinę, zakochał się w niej z wzajemnością i oboje marzyli, żeby zamieszkać razem na stałe na tej wyspie. Ponieważ Adam nie miał pieniędzy, zwrócił się do swojego pana z propozycją, żeby mógł zbudować dom i być podnajemcą „swojego” terenu na wyspie. Gospodarz się zgodził na arendowanie terenu na 50 lat i w 1857 roku marzenia Caroliny i Adama się spełniły. Zbudowali swoje małe gospodarstwo i w niedługim czasie urodziło im się troje dzieci. Aby poprawić warunki życia całej rodziny Adam pracował także u innych gospodarzy na innych wyspach jako parobek. Rodzina była szczęśliwa aż do tragicznego styczniowego wieczoru w 1864 r., kiedy Carolina nie doczekała się powrotu swojego męża z pracy. Większość uważała, że Adam wracając z pracy wszedł na kruchy lód i utonął.
Carolina nie chciała opuścić swojego gospodarstwa i postanowiła utrzymać siebie i dzieci. Miała jedną krowę, łowiła ryby i zbierała na wyspie wszystko, co mogło być pożyteczne. Zaczęła wytwarzać pewne maści z zebranych ziół, które zdobyły popularność dzięki swojej uzdrawiającej mocy. Ale często też prosiła ludzi o pomoc i napisała później „łatwiej było mi urodzić dzieci niż zdobyć jakąś zapomogę”. Po pewnym czasie przylgnęło do niej miano kobiety znachora. Dzielna kobieta nie poddała się nigdy, wychowała swoje dzieci i zmarła w aurze szacunku na swoim gospodarstwie w 1899 roku.
Odwiedzając wyspę można zobaczyć pozostałości gospodarstwa Adama i Caroliny.
Kiedy wyspa Ängsö stała się, w 1909 roku pierwszym Parkiem Narodowym w Szwecji i prawdopodobnie w Europie, głównie w celu uratowania starych, potężnych dębów, postanowiono nie ingerować w prawa natury i zabroniono nawet ówczesnemu, mieszkającemu tam gospodarzowi uprawy zboża jak i koszenia trawy poza najbliższym małym terenem przy jego zagrodzie. Rezultatem tego wyspa po kilkunastu latach zarosła całkowicie i przez to stała się dzika i niedostępna, co stało się prawdziwym skandalem.
Przekonano się, że stara chłopska mądrość i doświadczenie biorą górę nad mądrościami urzędników. Żeby zachować otwarty krajobraz na wyspach wymagana jest tradycyjna gospodarka rolnicza, tak jak za dawnych lat. W tym celu na wielu wyspach wypasane są dziś owce i krowy w okresie letnim, które dowozi się tam łodziami z innych wysp.
Jak w każdym Parku Narodowym, fauna i flora wyspy objęte zostały całkowitą ochroną.
A rosną tu piękne stare dęby i buki, sosny i lipy, zioła, kwiaty polne a nawet orchidee o imieniu Adam i Eva. Orchidee te kwitną w maju, stwarzając przepiękny spektakl. Tym razem nie było nam to zobaczyć ale w przyszłym roku chcemy tu przyjechać na czas rozkwitu.
Duży teren wschodniej części wyspy przeznaczono na rezerwat ptasi. Wiele gatunków znalazło tutaj doskonałe warunki do życia, m. in. majestatyczny orzeł morski. Od 1 lutego do 15 sierpnia jest zakaz wstępu do ptasiego rezerwatu.
Większa część wyspy to łąki i las.
Część lasu jest ogrodzona typowym szwedzkim płotem, ponieważ nawet dziś na tych zagonach wypasane są krowy. Ogrodzenia uniemożliwiają krowom wychodzenie z lasu na pastwiska. Krowy mają przecież według kontraktu przerzedzać las. Z poniżej zamieszczonego zdjęcia nie można wyciągnąć wniosku, że są pracowite. Jedynym potencjalnym usprawiedliwieniem ich nagannego zachowania był upał tego dnia.
Przeszliśmy całą, niedużą wszak wyspę dookoła, (poza rezerwatem ptasim), przez zagajniki, łąki i lasy. Ale jak zawsze, najciekawsze były odcinki wzdłuż urozmaiconego brzegu. Zajęło nam to zaledwie 2 godziny.
Przy okazji pojedliśmy jagód i słodkich poziomek.
Spacer należał do przyjemnych, tym bardziej, że pogoda była piękna i poza kilkoma turystami nie było żywej duszy. Cisza, spokój, sielanka.
Ängsö i jej przyroda, łąkowe kwiaty, stare dęby i buki, koncertujące w szumiących koronach drzew ptaki, leżące w cieniu bezrefleksyjne krowy; przestrzeń skoszonych poletek oraz stare urokliwe gospodarstwa budzą szczery zachwyt. Tutaj jest nie tylko pięknie ale też sielsko i idyllicznie. Raj!
Dotrzeć do niej można statkiem z centrum Sztokholmu lub z Waxholm. Na stronie firmy Waxholmsbolaget można znaleźć informację (nawet po polsku – kliknij na górze välj språk i wybierz polska) o cenach i rozkładach jazdy na tę i inne wyspy.
Gorąco polecam!
Pierwsza fotografia Bergslagsbild, fotografia orchidei Naturvårdsverket, wszystkie pozostałe moje.
Landsort na wyspie Öja
Ostatnie dni upływają nam pod znakiem wakacyjnych wypraw.
Wyprawy są to bliskie, rowerowe i spacerowe, proste ale bardzo ciekawe. Lato zapanowało łaskawie i my korzystaliśmy z tej pogody z wdzięcznością. Mój mąż śledzi codziennie prognozę pogody (co ja osobiście uważam za czynność zbliżoną do czytania horoskopów) i zarzekał się, że w poniedziałek odpoczniemy, bo ma padać. Ale poniedziałek przywitał nas pięknym słońcem, bezchmurnym niebem dlatego spontanicznie zabraliśmy wszystko, co potrzeba i pojechaliśmy na wyspę Öja, do Landsort (MAPA)
Wybraliśmy (właściwie to mąż wybrał) Öja, by przemierzyć rowerem tę część wyspy, której przemierzenie pieszo zajęłoby dużo czasu. Już tam byliśmy, dwa razy (o ostatniej wyprawie do Landsort pisałam rok temu, proszę bardzo, tam znajdziecie zdjęcia innej części wyspy).
Droga wzdłuż Öja jest prosta. Bo ta wyspa jest prosta i długa. Wiedzie przez łąki i zalesioną dolinę, a po drodze spotkać można liczne pomniki i oczywiście domy.
„Spocznij sobie jakąś chwilę i pozwól swoim zmysłom otworzyć się podczas gdy nogi twoje będą mogły odpocząć.”
Na drugim końcu wyspy jest drugi, mniejszy port oraz domki do wynajęcia.
Posiedzieliśmy tam chwilę, ale robiło się coraz chłodniej, coraz cięższe chmury zasnuwały niebo i czuć było już deszcz w powietrzu.
W drodze powrotnej do portu, skąd miał odejść nasz statek, poszliśmy jeszcze raz w pobliże latarni.
Lśniła skąpana w deszczu, ale wciąż tak samo piękna jak w pełnym słońcu. To najstarsza latarnia morska w Szwecji. Starych jest również wiele domów, większość pochodzi z dziewiętnastego wieku i zamieszkana była (i jest) przez marynarzy, latarników, rybaków i ich rodziny. Jest tu również niewielki kościół, cmentarz, są restauracje.
Na całej wyspie rozsiane są różne posągi i inne dzieła sztuki. Urokliwy Landsort jest przyczółkiem artystów, którzy czerpią tutaj inspiracje i tworzą swoje dzieła.
Ten posąg trzech figur jest dziełem Liss Ericsson, artysty, który stworzył Chłopca, który patrzy w księżyc, najmniejszą rzeźbę w Sztokholmie, stojącą na Starym Mieście.
Rozpadało się na dobre, ale przyszedł statek. Wracamy do domu, kocię czeka.
Jak dojechać do Öja i Landsort?
Pociągiem (pendeltåg) do Nynäshamn, potem autobusem 852 do Ankarudden (na Torö przy Herrhamra gård). Z Ankarudden statkiem Waxholsbolaget do portu Landsort.
Archipelag sztokholmski – Sandhamn
Sandhamn jest prawdziwą perełką sztokholmskiego archipelagu. (MAPA)
Sandhamn to miasteczko na Sandön, wyspie leżącej na zewnętrznych Szkierach (Skärgården). Dawniej egzystowało jako miejsce skąd pilotowano statki na morzu oraz miejsce działalności celnej dziś pełni funkcje przede wszystkim rekreacyjne, sportowe i wypoczynkowe. Tutaj toczy się żeglarskie życie, tutaj odbywają się regaty. Pozwólcie, że zabiorę Was na wycieczkę po wyspie.
Przybijamy do portu…
…i wchodzimy do miasteczka.
Miasteczko to (mówią też wieś) jest niebywale malownicze. Jeśli tylko pogoda dopisze, ukazuje nam się ono w pełnym blasku i urodzie. Jest naprawdę piękne. Spójrzcie sami.
Przy samym porcie jest sielska kawiarnia Ogród Strindberga.
Kawałek dalej stoi dom „bed&breakfast” czyli Sandhamns Värdshus.
Widzicie na zdjęciu poniżej znak T? To znak wejścia do metra (tunnelbana). Postawił go zapewne mający poczucie humoru tubylec.
Na wyspie jest niejedna piekarenka, kawiarenka, cukierenka… Ale nasza ulubiona, w której pieką rozpieszczające podniebienia bułeczki to Sandhamns Bageriet, który stoi zaraz za Värdshus.
Posileni? Idziemy dalej. Z niewielkiego wzniesienia można rozejrzeć się dookoła i spojrzeć z góry na część miasteczka oraz na wodę i na inne wyspy archipelagu. Czy ten żaglowiec nie jest piękny?
Na wyspie rosną także lasy (pełne jagód!). Ścieżki przez lasy wiodą do kąpielisk i piaszczystych plaż.
To plaża na jednym końcu wyspy, dzika, nieco opuszczona ale przez to cicha i spokojna.
Wracając z tej plaży znów wchodzimy w miasteczko. Małe kręte dróżki wiją się między ślicznymi domkami, wszystko kwitnie i zdobi, całość jest jak obrazek z bajki. Idylla!
Z tej cichej części wyspy wchodzimy znów do portu, dzień rozkręca się i życie zaczyna tętnić.
Mijamy port i kierujemy się do drugiej plaży, położonej na przeciwległym końcu wyspy. Poopalać blade ciało trzeba!
Właściwie są tu dwie plaże, jedna mniejsza,
druga większa, na której zawsze jest więcej korzystających ze słonecznych kąpieli ludzi.
Tutaj wreszcie poczułam się na plaży. Wygrzałam się porządnie. Choć chciałoby się zakotwiczyć na tej cudnej wyspie na stałe, po pięciu godzinach trzeba było zbierać się na statek powrotny do domu.
Kochani!
Z listów i komentarzy jakie od Was napływają wiem, że bardzo dużo z Was czyta mnie w Polsce i marzy o takich wycieczkach, marzy o Szwecji. Zdaję sobie sprawę, jak bardzo jest Szwecja dla wielu niedostępna. Jest mi przykro z tego powodu, dlatego chcę byście „pobyli” trochę w Szwecji poprzez mój blog, pragnę poprzez teksty i zdjęcia przybliżyć Wam Sztokholm i Szwecję. Chcę się z Wami Szwecją dzielić.
Jednocześnie chcę Wam życzyć spełnienia marzeń o wakacjach lub przyjeździe do Szwecji. Nie ustawajcie w marzeniach, bo te się spełniają. Wierzcie mi, marzenia się spełniają.
Całusy,
Monika
Dalarna, serce Szwecji
Tegoroczny Midsommar spędziłam w regionie Dalarna.
Tylko kilka dni pobytu w tym regionie i tak piękne, barwne i wzruszające obchody najkrótszego dnia w roku (Midsommar) w kilku różnych jego miastach sprawiły, że trudno mi będzie teraz wyobrazić sobie obchody tego święta gdziekolwiek indziej. Towarzyszą mu ludowe obrzędy, festiwale, wielowiekowe tradycje taneczne i muzyczne oraz kolorowe regionalne stroje.
Poza tym, Dalarna, nazywana często ludową prowincją a jeszcze częściej sercem Szwecji to nie tylko ośrodek folkloru, ale także malownicze krajobrazy, sielskie wsie, idylliczne miasteczka i piękne miasta.
Dawniej kraina znana z kopalń miedzi, żelaza i srebra, dzisiaj ma inne oblicze – swoją naturą i przyrodą, różnorodnością, kulturą i serdeczną gościnnością inspiruje i przyciąga turystów i artystów z całej Szwecji i nie tylko.
Region Dalarna jest jednym z największych atrakcji turystycznych w Szwecji. Ten najdalej na południe wysunięty górzysty obszar oferuje nam mnóstwo możliwości wypoczynku o każdej porze roku. Latem przyciąga głównie obchodami święta Midsommar, zimą zaś kusi doskonałymi warunkami i atrakcjami dla narciarzy.
Sercem Dalarny jest pięknie skrzące się i osnute legendami jezioro Siljan (mnie podoba się to jezioro bardzo!) oraz leżące wokół niego trzy spore miasta: Mora, Leksand i Rättvik.
Badania mówią, że jezioro Siljan powstało 360 milionów lat temu na skutek uderzenia ogromnego meteorytu. Z jeziorem związane są różne legendy, bo faktycznie, urok jego wód jest czarowny i magiczny. To jezioro jest ważnym tłem dla obchodów Midsommaru, ponieważ częścią obrzędów jest przepłynięcie łodziami ubranych w ludowe stroje mieszkańców, o czym opowiadałam przy okazji obchodów w Rättvik i Leksand.
Co roku, do Dalarna przybywają z całej Szwecji i nie tylko, miłośnicy muzyki na dwa wielkie festiwale. Jednym z nich jest Muzyka nad Jeziorem Siljan (Musik vid Siljan).
Region ten był (i wciąż jest) inspiracją dla artystów, jednym z nich był malarz i rzeźbiarz Anders Zorn, którego muzeum i niesamowicie inspirujący dom odwiedziliśmy w Mora.
Mora jest jednym z trzech znanych miast leżących wokół tego jeziora. Poza Zornem, Mora związana jest także ze słynnym, corocznym biegiem Wazów, tutaj jest tego biegu meta.
A to główny deptak w Mora.
I kościół, widziany z ogrodu Zorna. Widać też kawałek serca w jego ogrodzie, który mówił jego gościom, że są mile widziani.
Pozostałe dwa wspomniane miasta to Leksand i Rättvik.
Rättvik jest spokojną miejscowością, w którym jakby zatrzymał się czas. Stare domki pasterskie domki (fäbodar) z przyległymi do nich zabudowaniami, pochodzące jeszcze z XV w. są jak żywe muzea, gdzie ciągle jeszcze doi się krowy, ubija masło, wyrabia kozi ser i piecze tradycyjny cieniutki chrupki chleb (Vasa bröd).
Gdzieś na skraju lasu skrywa się chata, w której powstają jeden za drugim koniki z Dalarny. Takich miejsc, gdzie wyrabiane są te koniki, jest w Dalarna oczywiście więcej, najbardziej znany i chyba największy warsztat znajduje się w miejscowości Nusnäs.
Stoi w Rättvik piękny biały kościół, który przegląda się w wodzie.
Na romantyczny spacer można pójść wzdłuż bardzo długiego molo.
Leksand jest miejscowością, w której żywo kultywuje się dawne tradycje. Samo miasto jest piękne, barwne o ciekawej architekturze, pełne smaczków. Latem, w amfiteatrze jest wystawiane tradycyjne misterium Himlaspelet. Pod pięknym mostem płynie rzeka Dal.
W parku, niedaleko rzeki stoją czynne dzwony.
Samo miasteczko jest przeurocze. Trochę jak z bajki…
Dalarna to nie tylko te trzy miasta, to także wiele, wiele innych ciekawych i pięknych miejsc, które chciałabym poznać od podszewki. Chociażby Falun, od którego zaczął się tradycyjny kolor szwedzkich domków, (Szwedzi kojarzą też Falun z kiełbasą Falu (falukorv) czy też Hedemora, która rości sobie prawo do miana najstarszego miasta Dalarna albo przepiękne, widziane przez nas tylko przejazdem Sollerön i Getsunda. Te mini domeczki zauważyłam właśnie tam.
O tej części Szwecji można opowiadać długo. Ale mówiąc o Dalarna nie sposób pominąć milczeniem czerwonych koników (dalahäst), które stały się typową pamiątką ze Szwecji. Ale myślę, że wrażeń na dziś wystarczy i do koników wrócimy przy innej okazji.
Jednego jestem pewna – Dalarna rzuciła na mnie urok. Wiem, że chciałabym tu jeszcze wrócić.
Podróż inlandsbanan – refleksje
Wczoraj skończyła się nasza 6-dniowa podróż koleją śródlądową wzdłuż Szwecji.
Tak jak wszystko na świecie również i ta forma wycieczki ma plusy i minusy. Chciałabym się podzielić z Wami naszymi refleksjami na temat samej podróży tym pociągiem oraz pokazać poprzez garść zdjęć to, co po drodze widzieliśmy.
Krajobrazy widziane w biegu, za oknem pociągu zmieniała się w hipnotyzujący sposób, widzieliśmy ciągnące się kilometrami lasy, grzęzawiska, wodospady, rzeki i jeziora. Im dalej na północ tym bardziej surowa natura i przyroda. To było tej podróży zdecydowanie wielkim urokiem.
Bardzo przyjemnym elementem podróży są oczywiście spotykane i zauważane renifery i łosie, czasem też inne zwierzęta. Renifery latem przebywają na torach, bo na torach jest większy przewiew, (przeciąg) który chłodzi je i odgania od nich uciążliwe komary. Poza tym, zwierzęta te (szczególnie renifery) nie boją się pociągów. Udało nam się nagrać kilka filmików z reniferami, łosie nie były zainteresowane filmową sławą. Kliknij na zdjęcie poniżej i zobacz filmik.
Podróż przez Szwecję to podróż przez niekończące się lasy poprzetykane innymi elementami natury, jak rzeki czy jeziora. Podróż Inlandsbanan to także wycieczka dla turystów, dlatego też pociąg zatrzymuje się na wybranych stacjach, na których można napić się kawy, zjeść lunch, zobaczyć małe muzeum, przyjrzeć się bliżej północnej roślinności czy zwyczajnie gdzieś w pobliżu stacji odpocząć. Te postoje są z góry zaplanowane i są jakby częścią wycieczki.
Ciekawe było przejście przez most, w Pite Älv, który jest mostem zarówno kolejowym jak i drogowym.
Kliknij na zdjęcie poniżej i zobacz króciutki filmik.
Sympatyczne (a dla niektórych emocjonujące) było także przekroczenie koła podbiegunowego.
Te elementy wycieczki były piękne, ale jak wspomniałam, wszystko ma swoje plusy i minusy. Nasza wycieczka Inlandsbanan trwała 6 dni i wydaje się nam, że to stanowczo za długo i że w zupełności wystarczy przejechać tylko jeden lub dwa odcinki tej trasy, żeby poczuć jak to jest. Siedzenie w jednej pozycji długo, czasem spanie na siedzącą, z ciągle opadającą głową, (odległości między stacjami nie są długie ale jeśli wybierze się odcinek trasy między dwoma odległymi miastami, tak jak my raz jechaliśmy z Gällivare do Östersund 14 godzin, to taka droga może naprawdę zmęczyć). Minusem było także to, że sygnały (trąbienie) bywały w niektórych pociągach tak głośne i częste, że aż denerwowało.
Podsumowując całą wyprawę inlandsbanan, możemy uczciwie powiedzieć, że warto wybrać się na taką wycieczkę. Można wybrać tylko kawałek trasy, wtedy kupuje się tylko bilet na konkretny odcinek i wtedy nie jest tak drogo. Szwecja jest piękna a jej piękno jest tak ukryte, że czasem trzeba wsiąść do pociągu, śródlądowego i dać się powieźć ku przygodzie.
Oto trasa podróży:
Rozkład jazdy oraz strona internetowa Inlandsbanan, na której znajdziecie potrzebne informacje, również po angielsku.
Kopalnie w Gällivare
W Gällivare znajdują się dwie olbrzymie kopalnie, kopalnia żelaza (LKAB) oraz kopalnia miedzi (BOLIDEN).
Najpierw pojechaliśmy do muzeum poświęconym kopalni żelaza opowiadającym o historii kopalni oraz o badaniach naukowych nad żelazem i innymi minerałami.
Po wizycie w muzeum i ośrodku badawczym zjechaliśmy autobusem (i pracownicy, i turyści jeżdżą na dół autobusem) do samej kopalni, długimi tunelami na dół, na głębokość 1 250 metrów. Łączna długość tuneli i dróg w całej kopalni wynosi ok. 700 km!
O nie, takie piękne słońce, a my musimy na kilometr pod ziemię!
Ruda tam wydobywana w postaci kamienia jest bardzo bogata w żelazo (ok. 45 – 50%). W kopalni rozsadzana a potem kruszona jest skała, która trasportowana jest szybkimi windami i taśmami na górę, do dalszej obróbki, gdzie zostaje zmielona. Końcowym produktem jest ten miał ale najczęściej małe kulki nazywane pellets. Dzienna produkcja żelaza odpowiada zapotrzebowaniu żelaza na zbudowanie sześciu wież Eiffla.
Znajdowały się tam też ogromne różne warsztaty, myjnie, restauracja, stacja kontrolna.
Druga kopalnia, którą odwiedziliśmy była odkrywkowa kopalnia miedzi Boliden Aitik, kilka km na południe od Gällivare.
Ta kopalnia jest długa na 3 km i głęboka na 450 m. Ruda w tej koplani zawiera tylko o,25% miedzi ale także srebro i złoto. Złoża ładowane są przez koparki, której szufla na raz ładuje po 80 ton do ciężarówek, które mieszczą ok. 320 ton złoża. Zarówno te koparki jak i ciężarówki są jednymi z największych na świecie. Ta kopalnia jest równie imponujaca, (to największa kopalnia w Szwecji) ale szczególnie te maszyny. Praca w tej kopalni wre na okrągło, całą dobę, przez cały rok. Ciekawostką dla nas było to, że 50 procent zatrudnionych w kopalni to kobiety i że tylko kobiety prowadzą ciężarówki, bo one jeżdżą delikatnie i ostrożnie, tak że te maszyny rzadziej się psują.
Obie kopalnie były fascynujące, ale sprawiały dla mnie trochę przerażające wrażenie. Zwłaszcza ta pierwsza. Mnie w ogóle nie przyszłoby do głowy pojechać do kopalni, nie tylko dlatego, że takie miejsca wydają mi się niebezpieczne, ale chociażby dlatego, że są one mało przyjemne – zimne, ciemne, klaustrofobiczne. Ale, że mam męża, który ma własne pomysły na zwiedzanie miasta, znalazłam się i tam. Jednak muszę przyznać jedną rzecz. Choć wiedziałam, co oznacza praca w kopalni, tam na dole, kilometr pod ziemią, widząc pracę górników i te wielkie złoża i maszyny oraz gdy poczułam strach przed zawaleniem, zrozumiałam wielkość i znaczenie tego rodzaju pracy. Mój szacunek do górniczej pracy wzrósł tysiąckroć i chylę wszystkim górnikom czoła.
Arvidsjaur i Koło Podbiegunowe
W niedzielę, 22 czerwca dotarliśmy do ciekawego miasteczka Arvisdsjaur.
Pierwszym moim z nim skojarzeniem był serial Przystanek Alaska – na stacji przed wielkim drewnianym łosiem witał nas charyzmatyczny gitarzysta, który grał i śpiewał What a wonderful world, w nieco senniejszej wersji. Nie mniej senne było cale miasteczko; nie wiem, ile ludzi tu mieszka ale wydawać by się mogło, że prawie nikt.
A podobno mieszka tu około 7 000 osób. Latem zagląda tu sporo turystów, na których czekają różne atrakcje, między innymi pole puttingowe, basen, korty tenisowe, pola kempingowe a zimą skutery śnieżne i psie zaprzęgi.
Spodziewaliśmy się deszczu i chłodu a miasto przywitało nas słońcem, które wyciagnęło nas zaraz na spacer. Spacerowaliśmy tymi pustymi uliczkami długo, do bardzo późnej godziny.
Na tym uroczym molo chcieliśmy złapać zachód słońca ale słońce nie chciało zajść… Następnego dnia (poniedziałek) mieliśmy jeszcze prawie cały dzień do przyjazdu pociągu (inlandsbanan), że postanowiliśmy zbadać, co w mieście jest ciekawego do zobaczenia. Z pozoru niepozorne miasto kryje w sobie ciekawe miejsca. Największą jego atrakcja jest lapońskie miasteczko (Lappstaden), tradycyjna wioska Samów z XVIII w.
Taką drewniana chatę w kształcie szałasu Samowie nazywają KÅTA.
Wioska ta była opustoszała, domki zamknięte na kłódki, ale od czasu do czasu miejsce to ożywa, bo Samowie organizują tutaj swoje festiwale.
Zwykłe domy mieszkalne czy schroniska też miały nieco inny wygląd, trochę bardziej ozdobne ganki i okiennice, ale ogólnie architektura jest typowo szwedzka. Spotkana i zapytana o drogę kobieta okazuje się mila i rozmowna. Korzystając z tego, wypytaliśmy ją także o życie w tym mieście i o pogodę. Mówiła, że zima trwa tutaj od października do połowy maja i potrafi być do -30 stopni, a latem bywa około 15 -20 stopni. I że ona woli zimę, bo wtedy wie, jak się ubrać. Zima zawsze śnieg i mróz. A tak, latem, czasem grzeje, czasem wieje… Kłopot!
Udało nam się wejść na górę widokową, skąd rozciągał się widok na cały Arvidsjaur.
Spalone marszem kalorie uzupełniliśmy typowym daniem regionalnym PALT. Są podobne do knedli, z boczkiem w środku. Do tego wzięliśmy dziczyznę w sosie. Wyglądało to mizernie, jak więzienna kolacja ale było przepyszne!
Posileni mieliśmy silę pójść jeszcze dalej, by odwiedzić katolicki kościół,
… i na koniec małe muzeum – Starą Posiadłość Księdza (Gamla Prästgården). Muzeum opowiadające o historii Arvidsjaur połączone jest z kawiarnią i butkiem z pamiątkami.
W ciągu dnia więcej było ludzi na ulicach. Uśmiechnięci tubylcy wyglądali na zadowolonych z życia.
Miasto obejrzane i zwiedzone w każdym kącie musieliśmy opuścić o czwartej po południu, bo już czekał na nas pociąg.
Jechaliśmy około 3 godzin, pogoda za oknem pociągu piękna, a ja na północną, dziką przyrodę nie mogłam się napatrzeć. Użyłam też swoich dawno nie używanych kobiecych sztuczek i wprosiłam się do kabiny maszynisty, by móc polować z kamerą na zwierzynę. Jadąc w kabinie i widząc drogę jak na dłoni przed sobą czułam się zahipnotyzowana. I polowanie się udało! Kliknij na zdjęcie poniżej i zobacz filmik!
A pod sam koniec podroży przekroczyliśmy Koło Podbiegunowe. Dostaliśmy certyfikaty na pamiątke.
Już jest niby noc, w pół do drugiej a wciąż jest widno za oknem. Tutaj, teraz, słońce w ogóle nie zachodzi.
Najnowsze komentarze