Rok: 2020
Mieszkanie Astrid Lindgren
Dalagatan 46, Vasastan. Tutaj, w przestronnym mieszkaniu, którego okna wychodzą na park Vasaparken, od 1942 aż do swojej śmierci w 2002 roku (czyli całe 60 lat) mieszkała Astrid Lindgren.
Mieszkanie to, urządzone w takim samym stylu, jak domy w Smalandii, gdzie się wychowała, wygląda tak, jakby Astrid przed chwilą tylko wyszła na zakupy, nawet palto wisi w przedpokoju i domowe pantofle stoją, jakby na nią czekały. Klimat wnętrza oddaje doskonale osobowość człowieka, który nade wszystko kochał czytać, kochał dzieci, uwielbiał porządek i małe piękne drobiazgi.
Dookoła półki i regały z książkami, w każdym kącie fotel, na którym można przysiąść z nieodpartą potrzebą przeczytania kilku rozdziałów, na ścianach rzędy oprawionych w ramy ilustracji z jej książek, zdjęcia z rodzinnego albumu, notatniki i ołówki. Astrid w głównej mierze pisała odręcznie, póżniej przepisywała tekst na maszynie do pisania.
Miejsce, w którym powstało kilkadziesiąt książek i opowiadań, głównie dla dzieci, czyli można rzec gabinet Astrid to nieduży, wąski acz bardzo przytulny pokój. Biurko stoi pod oknem, przez które spoglądała w dal, na park, dając oczom odpocząć, na biurku maszyna do pisania, notatnik, kilka drobiazgów i okulary, tak jak je zostawiła. Imponujace ilości drobnych, (zapewnie ręcznie robionych) prezentów od dzieci, listy, obrazki, nagrody.
Nagrody Astrid lubiła dostawać, zwłaszcza te ciężkie, bo świetnie chroniły okno przed zamknięciem w razie przeciągu.
Z calego jej mieszkania to właśnie biurko poruszyło moją najczulszą strunę miłości do Astrid i poczułam jak wzruszenie ścisnęło mi gardło.
A to łóżko Karin, córki Astrid, która nudząc się w czasie długiej choroby, dopominała się opowiadania bajek o wymyślonej przez siebie niegrzecznej dziewczynce, Pippi Pończoszance.
Zwiedzanie mieszkania Astrid jest możliwe dzięki uprzejmości Karin, najbliższym krewnym pisarki oraz dzięki Stowarzyszenia Astrid Lindgren. Odbywa się ono w kameralnym gronie, pod okiem opowiadającym pokrótce biografię Astrid i ciekawe fragmenty dotyczące jej życia w tym mieszkaniu, ale i ono z powodu pandemii zostało zawieszone do odwołania.
Można za to zapisać się na dwugodzinny spacer po Vasastan, śladami Astrid Lindren, z przewodnikiem rzecz jasna. Rezerwację zrobisz tutaj.
Dzięki zaś fotografowi Jannowi Lipka, który uczynił to miejsce wirtualnie dostępne dla można poczuć namiastkę wizyty u Astrid.
Kliknij tutaj by wejść do mieszkania. Miłego zwiedzania!
Przygoda z malowaniem
W końcu, przy okazji przemeblowania, zrobiłam porządek ze swoimi obraz(k)ami.
Trwało to cały dzień, bo sporo do tej pory zmalowałam, naprawdę sporo. Posegregowałam prace okresami: na rok 2017, -18, -19 i 2020, bo gdybym miała kompletować je tematycznie, byłoby tego więcej, dlatego, że maluję wszystko: rośliny, pejzaże, zwierzęta, miasta, portrety, do tego maluję tuszem, akwarelą, ołówkiem a także różnymi technikami.
Malować zaczęłam wiosną 2017 (wróć, ja właściwie, jak każde dziecko, zaczęłam w przedszkolu, długo chodziłam też w podstawówce do kółka plastycznego, potem jakoś się rozwiało, wiadomo, życie). Miałam wprawdzie epizod z farbami w 2011, ale to nie był „ten” czas. Załóżmy więc, że na początku 2017 zaczęłam malować zadaniowo. Zadaniowo, bo kupienie farb, pędzli i papieru do malowania było jednym z zaleceń mojej psycholog, do której chodziłam na terapię zwiazaną z wypaleniem (swoją drogą, muszę tą panią odnaleźć i podziękować jej za to zadanie domowe!) oraz dlatego, że moje własne podejście do malowania było dosyć poważne.
Poszłam zatem do sklepu z materiałami do zajęć kreatywnych (Panduro Hobby) i kupiłam, co potrzeba. By zacząć, nie trzeba było mnie długo namawiać, bo kocham zajęcia plastyczne. Czasami zdarzało się, że malowałam z dziećmi w pracy, ale jednak, wtedy w domu potrzebowałam sobie jakby przypomnieć, jak się to robi. Malowałam sobie te kwiaty i liście i denerwowałam się, że mi nie wychodzi, że mi sie papier gnie a kolory zlewają. Gdy jakiś rysunek w miarę dobrze wyglądał, chciałam się nim pochwalić jak mamusia swoim dzieckiem, wstawiałam go na Instagram, na konto, którego już nie mam. Dostałam oczywiście wsparcie, jak zawsze od Was, no to obrosłam w pierwsze piórka i dla dalszej motywacji założyłam nowe konto, @paintventure (ang. to paint – malować i adventure – przygoda, bo to miała być właściwie przygoda z malowaniem tylko). Zaczęłam na tym Instagramie odkrywać innych malujących, mniej lub bardziej zaawansowanych w swojej sztuce, podpatrywać, podpytywać. Wdzięczna za każdy najmniejszy tutorial z akwareli próbowałam sama namalować coś, jak osoba, której się aktualnie zachwycałam. Miałam mnóstwo pytań i choć zdarzało się, że ktoś mi podpowiedział, to raczej te rzeczy trzymane są w tajemnicy. Uczyłam się więc na własnych błędach, ogladając namiętnie filmiki demonstracyjne na Instagramie i You Tubie, oraz biorąc sobie do serca każdą życzliwą wskazówkę akwarelistów bardziej doświadczonych ode mnie.
Jednym z przełomowych momentów, kiedy malowanie zaczęło lepiej iść było (dzięki poradzie Björna Bernströma na którymś z jego wernisaży), że żeby malowanie wychodziło i nie zniechęcało, trzeba malować na dobrym papierze, dobrej jakości pędzlami i farbami. Czyli tymi przeznaczonymi dla artystów oraz studentów sztuki. I faktycznie. Gruby, zrobiony z czystej bawełny papier nie giął sie od nadmiaru wody, pigment farb doskonale się rozpuszczał i nie gromadził z mikrodołeczkach papieru, pędzle nie gubiły włosków… Ceny tych profesjonalnych materiałów są horrendalne, ale jest szansa, że malując właściwymi farbami na dobrym papierze nie rzuci sie malowania w kąt po kilku próbach.
Choć próbowałam też malować farbami akrylowymi (od nich właściwie zaczyna się naukę malowania) i pastelami, to najbardziej lubię akwarele. Dlatego chyba, że takie nieposłuszne są, farba rozlewa się jak chce, trudno ją ujarzmić i ciągle czymś zaskakuje. Lubię też rysować, ołówkiem, tuszem, co często łączę z akwarelami, a jeśli chodzi o tematy, to jeszcze nie wiem, co mi najbardziej pasuje, to przychodzi falami, raz mam sezon na krajobrazy, innym razem wpadam w ciąg ilustracji botanicznych, czasem zaś korci mnie namalować portret, co jest dla mnie, jak dotąd największym wyzwaniem. Wciąż jeszcze szukam swojego stylu, chociaż niektórzy od razu rozpoznają moje rysunki.
Na kursie akwareli bylam tylko raz, chodziłam przez kilka tygodni na lekcje do pewnej malarki, ale i owa malarka, i jej uczennice były dość leciwe i zanim sie rozłożyły ze swoimi farbami to byl czas na fikę, a po fice, jak się malowanie zaczynało rozkręcać, to byl koniec. Na domiar złego kobiety te, z wielkim zacięciem przechwalały się, którą bardziej coś boli i której ktoś ze znajomych umarł w ostatnim tygodniu. Jako wisienkę na torcie utyskiwań na życie swoje i innych wyrażały oburzenie na niepokojący wzrost cen masła i innych produktów spożywczych. Ja, będąc wówczas w depresji, po każdej takiej lekcji czułam się tak smutna, że mimo, że czegoś tam się uczylam za każdym razem, to z kursu zrezygnowalam.
Tak że sortujac te obrazki, wracałam wspomnieniami, jakie były tego malowania trudne początki i jaką długą drogę w tym przeszłam. Przy niektórych obrazkach łapałam się za głowę, że tak beznadziejnie namalowane, przypomniało mi się, jak bardzo nie kumałam, o co chodzi… Ale dobrze, że nie wyrzuciłam wszystkiego, bo teraz widzę postępy. We własnych oczach wciąż jeszcze mam dużo do nauczenia się, ale ja stuprocentowo zadowolona to nie będę nigdy, taki typ, haha! Nadal doświadczam się w malowaniu samodzielnie, ucząc sie poprzez obserwowanie, jak to robią inni oraz, rzecz jasna malując codziennie. Bardzo wnikliwie ogladam obrazy różnych artystów, kocham chodzić na wystawy sztuki i wernisaże, a tutoriale na Instagramie mogłabym oglądać w nieskończoność. Na wszystko co mnie otacza patrzę teraz przez pryzmat tego, jak mogłabym to namalować. Chciałabym zajmować się malowaniem tak długo, jak tylko się da i teraz w obliczu, kiedy po długim zwonieniu chorobowym nie mogę wrócić do pracy, do przedszkola, zaczynam sobie tworzyć miejsce pracy w domu. Teraz jestem w trakcie dostosowywania pokoju do mojej zwiększonej potrzeby tworzenia, planuję, jak mogę wykorzystać to, co już wiem o akwarelach i marzę o prowadzeniu zajęć plastycznych dla dzieci kochających malować i chcących nauczyć się czegoś więcej.
Czy się uda, zobaczymy, ale sądząc po moim uporze w rozwijaniu swojej pasji, śmiem twierdzić, że tak!
Dobrej nocy i widzimy się na @paintventure <3
Sztokholm wirtualnie
Rok 2020 pod względem podróży większość z nas jeszcze wiosną uznała za stracony.
Ja czekałam na swoich rodziców oraz na przyjaciółkę, która w Sztokholmie miała być pierwszy raz i niestety, nie udało się i ciągle jeszcze nie wiadomo, czy się w tym roku uda. Także tysiące innych turystów musiało pogodzić się z myślą, że tego lata (w ogóle w tym roku) o wycieczce do Szwecji trzeba będzie zapomnieć. Wielka szkoda i wiem, że marnym będzie pocieszenie, że pewne rzeczy z wiadomych względów można zwiedzić teraz wirtualnie, że Sztokholm wciąż w wielu miejscach jest w renowacji zasłonięty gdzieniegdzie mało eleganckimi plandekami, oraz że tego lata mamy beznadziejną pogodę.
Ja też mniej tego roku chodzę po mieście, unikanie komunikacji miejskiej i tłumów jakby weszło mi w krew, a wiele muzeów i ośrodków kulturalnych udostępnia swoje zasoby i wydarzenia do odwiedzenia online. Wybrałam dla Was kilka takich miejsc i wydarzeń, kierując się ich popularnością. Sama czasami skorzystam i dla Was też sprawdziłam, czy to funkcjonuje i jak się do takiego zwiedzania zabrać.
Chodźmy więc.
Ratusz
Na pierwszy ogień idzie Ratusz, a dokładniej przylegający do niego ogród.
To, co potrzebujesz zrobić, to ściągnąć sobie na telefon aplikację GuidiGo, kliknąć w dolnym pasku na Go Store a potem, u góry przy lupce wbić frazę Stockholm City Hall Exterior and Garden Tour. Ja, żeby korzystać z tej apki, musiałam założyć na niej konto. Spacer trwa około 30 minut i jest prowadzony w języku angielskim.
Thielska Galleriet
Galeria dzieł sztuki, w której zobaczyć można prace m.in. Andersa Zorna, Carla Larssona i Edvarda Muncha. Tym razem potrzebna nam będzie aplikacja A guided Tour lub, jeśli jesteś akurat przy komputerze to bezpośrednio tutaj. Pod linkiem znajdują się załadowane na stronie filmy pokazowe.

Foto Tord Lund,
Östasiatiska czyli Muzeum Wschodnioazjatyckie
Dzięki Google Arts and Culture zajrzymy do środka wchodzącego w skład Muzeum Kultury Światowej Muzeum Wschodnioazjatyckiego, gdzie obejrzymy kilka znajdujących się w niej wystaw o różnej tematyce. W podobny sposób mamy wstęp do Muzeum Etnografii, Muzeum Średniowiecza oraz Muzeum Kultury Światowej.
Stare Miasto
Nie, nie ze mną, ale z profesjonalnymi przewodnikami, którzy realizują spacery po Starym Mieście w „realu”, w konkretnych godzinach, na które trzeba się zawczasu zapisać. Czas oczewiwania na miejsce dosyć długi, do tygodnia, dlatego, że grupy są bardzo małe. Kalendarium wycieczek tutaj, po zarezerwowaniu sobie miejsca, trzeba pamiętać o dacie i godzinie wycieczki oraz o tym, by być wtedy podłączonym do aplikacji Zoom. Po spacerze podobno można nawet zadać przewodnikowi pytanie. Ja jeszcze na takim spacerze z poziomu wygodnej kanapy nie byłam, ale zapisałam się i zamierzam tę opcję przetestować.

Foto Agnieszka Wieckowska Photography w Skansen
A teraz rozrywka muzyczna. Oczywiście oglądanie koncertu lub innych wydarzeń w telewizji nie odda tego klimatu, kiedy słucha się muzyki w sali koncertowej czy uczestniczy się w imprezie na żywo, ale w tym felernym roku łączymy się w bólu i wszyscy zasiadamy przed ekranami, by obejrzeć między innymi:
All sång i Skansen czyli Śpiewaj w Skansen
All Sång, koncert z tradycjami, kochany przez Szwedów, bo jest taki… radosny i wakacyjny, to coś jak nasz polski Festiwal w Opolu. Rekiny szwedzkiej sceny muzycznej, z którymi przeboje śpiewa cała publiczność oraz nowe perełki ze świeżymi hitami. Do tego zwykle na widowni w pierwszym rzędzie zasiadała rodzina królewska. Ja raz byłam na takim koncercie i bardzo mi się podobało. Tym razem koncert obejrzymy bez rozkołysanej publiczności i z ekranu komputera. Koncert emitowany jest od 23 czerwca, w każdy wtorek w stv play. Kolejny odcinek we wtorek 14 lipca o 20. 00. To może być fajna alternatywna do wieczornego filmu czy debaty politycznej, jedyne czego się obawiam, to tego, że program nie jest dostępny poza granicami Szwecji. Dajcie, proszę znać.
Konsert Huset i muzyka klasyczna
Od dzisiaj do 30 sierpnia dzięki aplikacji Konserthuset Play będziemy mogli wysłuchać koncertów Orkiestry Filharmonii Królewskiej (miałam zagwozdkę z przetłumaczeniem tego ze szwedzkiego: Kungliga Filharmonikerna, za ewentualny błąd z góry przepraszam). Tak, czy inaczej, dzisiaj sobie załaczę do malowania i dla duchowej strawy. Więcej o koncertach przeczytacie tutaj.
Na początek tyle, mam nadzieję, że coś Wam się z tego przyda, a ja szukam dalej, bo myślę, że tego jest więcej i wpisu o zwiedzaniu Sztokholmu i przeżywaniu szwedzkiej kultury z domowego zacisza będzie część druga.
A ja chcąc zmobilizować się bardziej do eksplorowania Sztokholmu, założyłam konto instagramowe sztokholmianka (polka w szwecji było już zajęte), gdzie będę starała się Wam pokazać to miasto z różnych stron oraz anonsować o nowych wpisach. Zapraszam <3
Trudny Szwed do zgryzienia
Spacerując po Starym Mieście, można mieć wrażenie, że miasto jest opustoszałe i ta nietypowa w tym miejscu pustka natychmiast przypomina o pandemii, jeśli się chwilowo o niej nie myśli. Przypomina o zamkniętych granicach i o turystach, którzy nie przyjechali. Większość butików i kawiarń jest zamkniętych, te otwarte zaś, zachęcają do wypicia błyskawicznie stygnącej od wprawdzie wiosennego, ale wciąż jeszcze chłodnego powietrza kawy przy stoliku na zewnątrz.
Ale już w innych miejscach w Sztokholmie, tam, gdzie tubylcy lubią przychodzić w słoneczne wolne dni, to już są dzikie tłumy. Wiadomo, Szwecja dosyć odważnie podeszła do tej koronnej sprawy, nie ma takich nakazów i zakazów jak w innych krajach, ale jednak mówi się (trąbi się!) o tym, by pozostać w domach, jeśli się tylko ma objawy choroby oraz o trzymaniu dwumetrowego odstępu między sobą. Bo codziennie umierają ludzie, bardzo dużo ludzi. I tylko służba zdrowia wie, jak poważna jest sytuacja.
I tak jak Szwedzi wydają się być społecznością słuchającą się nakazów, co można zauważyć na drogach, tak teraz, w tym dziwnym czasie widzę, że wszyscy jakby zapomnieli o wirusie i niebezpieczeństwie i w nosie mają regułę dwóch metrów i pozostania w domach, jeśli tylko nie musi się wychodzić. Zachowują się tak, jakby Szwecja była orginalnym krajem mającym własne oryginalne podejście do sprawy i była dzięki swojej oryginalności absolutnie na wirusa odporna. Duże zbiorowiska, przytulanie, zbyt mały dystans, brak maseczek dają złudzenie, że już jest po wszystkim albo jakby… nic się nie działo. Zaprzyjaźniony Szwed powiedział, że jeśli ludzie spotykają się na powietrzu i trzymają dystans, to jest ok.
Ja w taki tłum nie wejdę, bynajmniej jeszcze nie teraz.
Chociaż, właściwie, to ja rozumiem te grupy rozanielonych ludzi sączących kawę i wcinającą bułeczki mrużąc oczy do słońca. Po takiej długiej ciemnej zimie i ze świadomością, jak krótkie jest tutaj lato, nie usiedzi człowiek w domu. Więc ten zazwyczaj grzeczny i zdyscyplinowany Szwed wyłamuje się i robi, jak mu pasuje. Czyniąc oczywiście przy tym pozory, że stosuje się do reguł, które zerkają na niego z gęsto rozwieszonych plakatów i bilboardów.
I tak jak rozgrzeszam kawoszy w kawiarnianych ogródkach, tak nie pojmuję tłumnego buszowania po (nierzadko bankrutujących) butikach, gdzie jedna kobieta przepycha się obok drugiej, by tamta nie zdążyła jej sprzątnać przecenionego swetra sprzed nosa. W sklepach spożywczych tłumy, pod szkołami grupy serdecznie wyściskującej się młodzieży. Ludzie kłębią się miejscami w myśl przysłowia Hulaj dusza, piekła nie ma.
Wtedy myślę o sprzecznościach, jakie cechują Szwedów. Uległość i przekora zarazem. Często te kontrasty zauważam w zwykłych urywkach codziennego życia. Widzę, jak mający na uwadze dobro tego świata i planety ludzie marnują jedzenie i zanieczyszczają środowisko; widzę i (odbieram na własnej skórze!) jak mający serce na dłoni ludzie są na codzień chłodni, egoistyczni i obojętni. Nie mogę też pojąć, jak to możliwe, że tak pomysłowi i wynalazczy (czyli mający wielką wyobraźnię) Szwedzi potrafią bezmyślnie stać na środku chodnika i blokować innym przejście. Czasami przeżywam istny dysonans poznawczy, bo mi się coś nie zgadza i co rusz mnie ten naród szwedzki zaskakuje.
I mimo spędzonych tutaj prawie jedenastu lat, ciągle nie mogę rozgryźć Szwedow i wciąż mnie ich mentalność fascynuje. Ale myślę, że jeszcze jedna dekada i będę znała ten kraj jak własną kieszeń.
Póki co, słucham własnej intuicji: staram się żyć normalnie ale trzymam dystans.
Sztokholm i epidemia
Chociaż w Szwecji nikt nie zmusza nas do siedzenia w domach, (z wyjątkiem próśb o pozostanie w domu, gdy się ma objawy choroby, np. katar, kaszel, ból gardła czy gorączkę) to większość robi sobie kwarantannę z własnej woli (självkarantän). Kto tylko ma możliwość lub/i chce, pracuje zdalnie, niektóre miejsca publiczne (kina, salony urody, restauracje, sklepy) zostały zamknięte, niektóre okroiły swój czas otwarcia. Młodzież studencka i gimnazjalna uczy się „online”, podstawówki i przedszkola działają normalnie, tak jak i większość sklepów, kawiarń i restauracji. Komunikacja miejska funkcjonuje nadal, aczkolwiek w zmniejszonym zakresie, na stacjach wyświetlane są „prośby”, by nie jeździć metrem, jeśli się nie musi. Nie ma więc takiego totalnego lockdown, jak w Polsce czy innych krajach.
O tym, jak do sprawy epidemii podeszła Szwecja wiedzą i mówią już chyba na całym świecie, jedni uważając ten kraj za kompletnie nieodpowiedzialny inni zaś wyrażając swój podziw (tych chyba jest mniej). Obserwowałam, co się tutaj dzieje i muszę przyznać, że mieszkańcy Sztokholmu jakby dopiero zaczynali rozumieć powagę sytuacji, bo jak jeszcze w marcu życie toczyło się w najlepsze, tak jakby zaraza Szwecji nie dotyczyła, to dzisiaj, i kilka dni temu, będąc na mieście widziałam dużą różnicę. W metrze niemal pustki, wiele sklepów i kawiarń zamkniętych, ludzie grzecznie w kolejkach szanują zalecenia metrowego odstępu między sobą. Zapewne Sztokholmianie widząc, że tutaj też umierają ludzie i to bardzo dużo ludzi, młodych, starych, codziennie, przestali się więc może czuć tacy nieśmiertelni i odporni na wszelką zarazę, zaczynają powątpiewać w swój system i chcą spokojnie przeczekać epidemię w zaciszu swoich domów.
Tutaj Kungsträdgården, pusty, bo byłam tu (parę tygodni temu) o ósmej rano, ale w ciągu dnia przybywało wielbicieli kwitnących wiśni, widziałam na Instagramie. Oczywiście nie tyle, co rok temu.
Ja przesiedziałam kilka tygodni w czterech ścianach, wychodząc tylko, gdy absolutnie musiałam i to w maseczce, wzbudzając niezdrowe zainteresowanie. Teraz zaczynam odpuszczać i znów spotykam się z przyjaciółmi, za którymi się cholernie stęskniłam, najpierw na powietrzu, a wczoraj odważyłam się zaprosić znajomych do domu. Nie ukrywam, że potem cały czas gryzło mnie sumienie, że może się pozarażaliśmy i wszyscy umrzemy. Tak jak gryzie mnie sumienie teraz, że poszłam na miasto tak po prostu, mimo, że nie musiałam, i to w dodatku z koleżanką, która zbliżyła się do mnie zapominając o regule dwóch metrów.
Owszem, jako, że obie malujemy, potrzebowałyśmy zrobić zakupy w sklepie dla plastyków, który mieści się w centrum, i tutaj owszem, sporo ludzi, ale nie ma tłumów, jak zwykle. Gdzieniegdzie ktoś w maseczce. Niektóre butiki zamknięte z afiszem informującym o bankructwie.
Na Starym Mieście zaś pusto. Smutnie pusto, bo ta pustka, na początku sezonu mówi, że coś niedobrego dzieje się na świecie. Ja nawet zimą czy w deszczowy jesienny dzień przez całe swoje 11 lat tutaj nie widziałam tak opustoszałego rynku na Starym Mieście. Na bocznych uliczkach, w niektórych kawiarniach garstka ludzi, na powierzu. Co jakiś czas mija nas niewielka grupa szczęśliwych roześmianych nastolatków. Ich śmiech oraz wrzask głodnych mew krążących nad nami ożywia trochę atmosferę.
I można na chwilę zapomnieć o wirusie. Ja oczywiście staram się nie myśleć o tym za dużo, ale dociera do mnie, czy tego chcę czy nie, to co się dzieje w Polsce i niestety zaglądam na stronę, gdzie widzę, jaki jest „covidowy” bilans dnia wSzwecji, co bardzo wprawia mój nastrój w prawdziwą huśtawkę. Czasem chcę, byśmy tutaj, jak w Polsce, siedzieli twardo w domach, czy zmuszani mandatami, czy z własnego wyboru i odpowiedzialności nosili maseczki i jednorazowe rękawiczki, a od ludzi, nawet tych z którymi mieszkamy, trzymali się o dwa metry dalej, a czasami cieszę się, że mieszkam w Szwecji, jestem wolna i mogę robić, co chcę, bo rząd ufa mi, że jestem na tyle mądra, że nie pójdę w tłum, i nie będę się ściskać z ludźmi, a ręce będę myć sto razy dziennie.
Jestem tymi zmieniającymi się myślami, informacjami i opiniami, kto postępuje rozsądnie a kto przesadza w drugą stronę oraz moimi własnymi rozhuśtanymi emocjami już bardzo zmęczona. Jak my wszyscy zapewne.
I tak, jak wszyscy marzę, żeby ta pandemia się już skończyła, albo lepiej, żeby okazała się tylko złym snem.
Drugie życie Polki
Bardzo długo zbierałam się do napisania tego postu, do wskrzeszenia tego bloga, w którym jeszcze tli się życie, jak widzę, wciąż tu zaglądacie, wciąż przychodzą komentarze, maile… To jest, co tu ukrywać, bardzo miłe, ale też niewiarygodne, że mimo, że minęły, czekajcie, ile, dwa, trzy lata odkąd tu ostatnio byłam? A Wy wciąż o mnie pamiętacie i cierpliwie czekacie na powrót. Nie mam więc wyjścia, trzeba mi usiąść i opowiedzieć, dlaczego mnie nie było.
Zanim zacznę opowieść o tym, co się u mnie działo przez te lata, chciałabym przeprosić za to, że nie odpisywałam na Wasze komentarze i maile. Zahibernowałam ten blog w myślach i żadna siła nie mogła mnie zmusić do tego, by się do Waszych wieści ustosunkować. Ale wszystko wyjaśnię, wszystko opowiem! Może nie w jednym wpisie, bo tego jest dużo, ale z czasem, kawałek po kawałku wyłoni się mojej historii część piąta.
Trochę się waham co do tego, jak dalece być szczerą, bo obawiam się, że choroba, na którą zapadłam jest wciąż traktowana z przymrużeniem oka, nie chciałabym być posądzona o roztkliwianie się nad sobą. Ale wielu z Was, moich najwierniejszych Czytaczy i moich bliskich znajomych wie, co się działo i jak wygladały moje ostatnie lata. No dobrze, krótko mówiąc, zapadłam na … wypalenie. W czerwcu 2016 dostałam diagnozę wypalenie fizyczne i psychiczne. Kto przez to przeszedł, wie, jaki to koszmar. Oszczędzę Wam opisów objawów i przyczyn wypalenia, wszystko to jest do wygooglowania, powiem tylko, że przez pierwszy rok byłam jak worek kartofli, bez krztyny siły, nawet do tego, by samodzielnie zrobić sobie kanapkę. To prawie jak paraliż. Do tej zarówno fizycznej, jak i psychicznej niemocy po pół roku dołączyła depresja. Skubana miała ze sobą towarzystwo w postaci lęków i napadów paniki. Zniknęli niemal wszyscy znajomi. Leżałam na sofie pod oknem, patrzyłam na chmury i zastanawiałam się, czy jeszcze będę w stanie normalnie funkcjonować. Drugi i trzeci rok był pod znakiem terapii i mozolnego wracania do sił, krok po kroku. Sporo nauki dla kogoś, kto zawsze był w pędzie, zawsze ambitny, perfekcyjny i energiczny. Musiałam z takiego człowieka stać się po trosze takim… mistrzem zen, leniem, który każdą czynność przeplata odpoczynkiem, po trosze luzakiem, dla którego zrobione jest lepsze od doskonałego.
Ludzi wokół mnie wciąż niewielu, opiekował się mną mąż i przyjaciółka. Resztę robił Instagram, on był moim światem, w którym byliście Wy. To był świat socjalny, więzy z ludźmi, które zagłuszało uczucie wyizolowania i dawały złudne uczucie, że wszystko jest w porządku. Przed samą sobą udawałam, że wszystko jest w porządku, że funkcjonuję jak dawniej, że właściwie normalnie żyję, tylko na mniejszych obrotach, bo bardzo długo nie chciałam przyjąć do wiadomości, że nie mam siły, że nie mogę pracować, że hipocampus mi wysiadł i że prawie wszyscy zniknęli a depresja obgryza mi duszę. Na domiar złego zaczęło sypać się moje małżeństwo, które z końcem minionego roku rozpadło się na dobre. Tak więc, siateczka znajomych na Instagramie, w tym najwięcej moi wierni Czytelnicy, terapeuci, moi rodzice, najbliższe przyjaciółki, no i moje ukochane akwarele pomogły mi przetrwać do końca choroby i dawały mi poczucie, że warto jest żyć.
A skąd akwarele?
Na jednej z pierwszych terapii dostałam zadanie domowe, zacząć robić coś, co zawsze lubiłam a na co nigdy nie było ani czasu, ani motywacji. Pierwsze, co mi przyszło na myśl to malowanie. Rysowanie, szkicowanie, akwarele. Zawsze lubilam prace plastyczne, ale nigdy nie traktowałam tego poważnie. Kupiłam więc papier, pędzle, komplet farb. I się zaczęło. Terapia malowaniem zamieniła się w pasję. A może pasja stała sie terapią, nie wiem. Cokolwiek to było, trwa do dzisiaj. I chciałabym, by rozwijało się dalej.
Chcę wyjść z tym trochę więcej do ludzi, poza Instagram, gdzie od dawna dzielę się swoją pasją, dlatego też blog, do którego wracam będzie nie tylko o moim życiu w Szwecji, ale i o pasji malowania i mam nadzieję, że nie tylko pasjonaci Szwecji, ale także i Ci, którzy kochają malarstwo i sztukę zatrzymają się u mnie na dłużej. Cokolwiek daje Wam ten blog, moi kochani Czytelnicy, zagladajcie do mnie i czujcie sie mile widziani. Dajcie mi znać, czy chcecie, by temat wypalenia rozwinąć, pytajcie, podpowiadajcie, o czym chcielibyście czytać, co chcielibyście wiedzieć, odpowiem i opowiem, w granicach rozsądku oczywiście.
Daję Polce w Szwecji drugie życie, to będzie taki sam jak dawniej blog, ale bogatszy o nowe rzeczy, bo i ja jestem niby tą samą, ale niemal zupełnie inną Moniką.
To jak, widzimy się?
Najnowsze komentarze