Miesiąc: lipiec 2014
Moja historia cz. 3
W pracy i na studiach szło świetnie. Zdarzały mi się oczywiście drobne problemy ale rzec można, że ta część mojego życia układała się po mojej myśli.
Życie u boku Halinki, w jej domu, pod jej wielkimi opiekuńczymi skrzydłami było wygodne, nie da się temu zaprzeczyć. Pomoc w nauce, pomoc finansowa, ratowanie w potrzebie, w chorobie, mądre porady jak żyć były moim gruntem pod nogami, dachem nad głową i oknem na świat. Jednak w gruncie pod nogami były dziury, dach przeciekał a okno miało wybitą szybę. Mój bezpieczny przy niej świat był nieszczelny, brakowało w nim miłości. Miłości w pełnym tego słowa znaczeniu. Mężczyzny, partnera. Miłości. Po prostu!
Gdy do Halinki się wprowadziłam, rozstałam się z chłopakiem. Kiedy wylizałam się ze straty i doszłam już do siebie, zaczęłam rozglądać się za kimś nowym. Na uczelni było trudno o mężczyznę, bo zdecydowana większość studentów była płci żeńskiej (cóż, pedagogika nie jest zbyt kuszącym kierunkiem dla mężczyzn). Przez długi czas damski kierunek studiów obarczałam winą za moje niepowodzenia w szukaniu partnera. Do tego dokładałam Warszawę. Im dłużej mieszkałam w tej pulsującej i będącej dla mnie ucieleśnieniem niezależnego życia stolicy, tym większego nabierałam przekonania, że w Warszawie młodzi ludzie nie chcą się wiązać. Bo ze znalezieniem towarzystwa nie miałam problemu. Zawsze miałam z kim pójść na dyskotekę i do kina (gorzej, jeśli chodzi o teatr czy wystawę sztuki), ale wielu chciało (prosto) do łóżka. A ja chciałam się związać. Na stałe, na resztę życia, na przysłowiowy amen. Albo chociaż, cholera jasna, na długo i na poważnie!
Najpierw marzyłam o mężczyźnie inteligentnym, poważnie myślącym o życiu i marzącym o założeniu rodziny. Wysokim, przystojnym, silnym i szarmanckim. Elokwentnym, oczytanym i z poczuciem humoru. Mężczyźnie, który imponuje i zachwyca. Nie będę cytować listy cech, jakie ów mężczyzna miałby posiadać, ale powiem tylko, że z każdym rokiem i miesiącem lista ta robiła się coraz krótsza.
Mijały lata. Po 5 latach samotność zaczęła wciągać mnie w głębokie doły.
W pamiętniku napisałam wtedy:
„Jestem sama już pięć lat. Ta samotność wpędzi mnie w nerwicę. Denerwuję się i trzęsę w środku. Boję się, chwieję. Smutno mi. Jest mi stale, permanentnie smutno. Nawet, gdy się śmieję do ludzi, w środku zalewam się łzami. Czy to depresja?”
Przez kolejny rok, w całym tym niepowodzeniu pracowałam i studiowałam, jak gdyby nigdy nic. Nie chciałam nikomu pokazać swojego smutku. Śmiałam się i bawiłam, miałam masę znajomych i przyjaciółki. Spotykałam się z chłopakami, zakochiwałam się i odkochiwałam. Fascynowałam się nimi i rozczarowywałam. Najdłuższy związek, jaki przez te 7 lat udało mi się stworzyć to 2 miesiące z pewnym bardzo zaniedbanym kierowcą autobusu. Koleżankom moim tak dalece się nie podobał, że chciały się złożyć i zapłacić sporą sumę, żeby z nim zerwać. Mówiły: Monia, miłość przyjdzie, nie bierz byle kogo, ty kończysz studia, twój facet też musi mieć studia, błagamy cię. Zresztą, po co się śpieszyć? A ja chciałam kogoś mieć. KOGOKOLWIEK. Gdy zainteresowanie mężczyzną było odwzajemnione i już, już myślałam, że to ten, to on, że będziemy razem, łapałam go za kołnierz i prosiłam: bądź ze mną. Co robili mężczyźni? Uciekali. I więcej ich nie widziałam.
Szukałam winy i błędu w sobie. Swoim wyglądzie głównie, bo nie przyszło mi do głowy, że przypieranie do muru może odstraszać. Na imprezach mogłam wybierać i przebierać, wszystko wskazywało na to, że podobam się mężczyznom. Gdy znajomość zaczynała się rozkręcać i mój adorator sugerował mi przejście na najwyższy (lub raczej najbliższy) poziom znajomości między mężczyzną a kobietą, odmawiałam. Najgrzeczniejszą odpowiedzią, jaką usłyszałam było: Na jakim świecie ty żyjesz?! I koniec znajomości. Gdy któremuś mężczyźnie jednak się udało, też był koniec znajomości. Załamywałam się.
Pisanie przeplatam czytaniem swojego pamiętnika pisanego przez te lata. Te zapiski przypominają jak samotna, wściekła i nieszczęśliwa wylewałam cały swój żal na Halinę. Miałam jej za złe, że nie jest takim przyjacielem, jakiego bym sobie życzyła, miałam jej za złe, że ona, wierna słuchaczka, postrzegana przeze mnie jak najwierniejszy przyjaciel, obdarowująca pieniędzmi, robiąca dla mnie remont pokoju, wzywająca prywatne pogotowie gdy dopada mnie ciężka choroba posocznica (sepsa), mój przez los wybrany towarzysz życia nie jest TYM KIMŚ, Z KIM POWINNAM BYĆ! Wymagałam od niej, by mnie kochała i dawała to, czego dać nie może. Zrozumiałam z czasem, że ja jestem zła na nią, na siebie i na los, za to, że dzielę życie z Halinką a nie z mężczyzną.
Mijał czas. Dni kapały jak krople wody z niedokręconego kranu. Kartki z kalendarza przewracane były w sennym tempie. Czas stał się jednostką miary, którą zaczęłam skrupulatnie liczyć, odliczać. Jak długo jestem sama, ile dni, miesięcy, lat jeszcze będę sama. Kiedy w końcu coś się odmieni?
W zapiskach dziennika coraz częściej pojawia się wołanie:
„Zakochać się. Pokochać kogoś. Z wzajemnością. Spotkać już wreszcie kogoś, kto pokocha mnie. Ileż można mieszkać na cudzej stancji w samotnym pokoiku? Ileż można sączyć z koleżanką kawę kawiarni? Ileż można samotnie śmiać się na komediach i samotnie płakać na dramatach?” Ubzdurałam sobie teorię siedmiu chudych lat – i że teraz mam właśnie swoje siedem chudych lat. Że jestem sama już sześć i został mi jeszcze rok. „Wytrzymam jeszcze rok. To moje siedem chudych lat. Jeszcze rok.”
Moje ciało zaczęło chorować. Borykałam się z przeziębieniami, anginą, stanami zapalnymi, czego się dało. Bóle głowy miałam potworne. Łykałam tony leków, popijałam syropami, często bywałam na zwolnieniu. Z chorobą chodziłam też do pracy. W przychodni lekarskiej znali mnie wszyscy lekarze.
Któregoś dnia poszłam do innego lekarza, do innej przychodni. Poszłam tam z bólem gardła. Od mądrego człowieka, lekarza, na wspomnienie którego mam łzy w oczach, usłyszałam: Choruje pani ciało, bo choruje pani dusza. Ma pani depresję, pani Moniko. Dostałam skierowanie do psychiatry. Zapłakana i potwornie załamana wracałam do domu. Nie mogłam w to uwierzyć i nie chciałam za nic w świecie pójść do psychiatry. Choć sama, mając przedmioty psychologiczne na uczelni wiedziałam, że psychiatra to też lekarz i ja niekoniecznie jestem głupia, po prostu zaparłam się rękami i nogami i uznałam, że ze mną już jest tak źle, że chcę umrzeć.
Wzięłam chorobowe w pracy. Przestałam chodzić na uczelnię. Przestałam chodzić dokądkolwiek. Choć spałam dobrze, budziłam się zmęczona. Pragnęłam rano pójść dokądś, ale tylko siadałam na brzegu łóżka i tak siedziałam. Godzinę, dwie, pół dnia i sama nie wiem kiedy, mijał cały dzień. Halinka martwiła się bardzo a ja na jej próby pomocy i przyniesienia ulgi wrzeszczałam na nią strasznie, paskudnie, jak najgorszy zbir. Nienawidziłam jej za to, że jestem sama. Krzyczałam do niej, że ją nienawidzę. A ona umierała ze zmartwienia, że ja się źle czuję. Kazałam jej zostawić mnie w spokoju. Zostawiła. O mojej diagnozie depresji wiedziała tylko jedna przyjaciółka, Agnieszka. Namawiała mnie, by do psychiatry jednak pójść. Prosiła, tłumaczyła i naciskała. A ja w pewien słoneczny dzień, po tygodniu siedzenia na skrawku tapczanu w zamkniętym pokoju stanęłam na parapecie wielkiego okna na 5. piętrze. Chciałam skoczyć. Nie pamiętam, co wtedy czułam. Pamiętam tylko, że nie chciałam żyć.
Stałam tak i patrzyłam na skrzyżowanie ulic pod moim blokiem i na błękitne niebo. Długo tak stałam. Prawie nie miałam myśli. Jedyna myśl, którą miałam w głowie była myślą o moich rodzicach. Że zabiję własnym rodzicom dziecko. Że zrobię im krzywdę. Że dwoje kochających się ludzi – moi rodzice, będą mieć spieprzone przeze mnie życie. Ta myśl ściągnęła mnie z parapetu i zeszłam na bezpieczny grunt mojego znienawidzonego pustego pokoju.
Resztką sił zadzwoniłam do Agnieszki i zapytałam, czy pójdzie do psychiatry ze mną. Poszła. Stała pod drzwiami gabinetu, by mieć pewność, że nie ucieknę. Faktycznie, lekarz od razu stwierdził ciężką kliniczną depresję, przepisał mi chemiczne środki i dał długie zwolnienie z pracy.
Dzięki lekom poczułam się lepiej. Nie od razu, oczywiście, ale w miarę szybko. Wróciłam do pracy i zaczęłam terapię u psychologa. Psycholog wyjaśnił mi pewną bardzo ważną rzecz, że ja muszę pokochać, polubić i zaakceptować SIEBIE i to, że JESTEM SAMA. Pokochać samą siebie i życie w pojedynkę.
Ta terapia była nawet piękna. Praca nad sobą była ciężka, ale przyjemna. Otworzyłam oczy na wiele spraw, przestałam chcieć mieć kogoś, bo miałam siebie. Zrozumiałam, że nie mogę swojego samopoczucia uzależniać od obecności (czy jej braku) drugiego człowieka. I co zabawne, jednym z kroków terapii było to, że miałam przestać pożądliwie zwracać uwagę na mężczyzn a w kontaktach z nimi zachować dystans.
Nastała jesień, za sobą miałam sześć i pół roku życia w pojedynkę. Powracałam do zdrowia na duszy. Mój uśmiech stawał się naturalny, pokój ponownie przyjemny a Halinkę przepraszałam (do dziś przepraszam) i starałam się odpłacić i zadośćuczynić jej czymś dobrym za moje podłe zachowanie. Ona rozumiała mnie cały czas i nigdy nie powiedziała mi złego słowa. Cieszyła się, że wracam do zdrowia i była szczęśliwa razem ze mną. Jak kochająca i troskliwa matka.
Choć nie było to łatwe, wracałam do normalnego życia. Zawzięłam się i ze dwojoną energią zabrałam się do pracy, za studia gdzie nadrobiłam spore zaległości, zaliczyłam i zdałam wszystkie egzaminy. I zaczęłam pisać moją pracę magisterską. Ostatnie pół roku tych siedmiu lat zaczęły być najpierw znośne, później znów ciekawe i radosne (znów radosne!) a ja delektowałam się życiem singla.
Po siedmiu samotnych latach, dokładnie w siódmą rocznicę wprowadzenia się do Halinki, za namową troskliwej Agnieszki dałam się przekonać do próby szukania kogoś przez Internet i założyłam (aczkolwiek niechętnie) profil na portalu randkowym Sympatia. Listy, jakie do mnie przychodziły traktowały głównie o sprawach łóżkowych. Ale dostałam jeden odbiegający od innych, cu-dow-ny list. Sensowny i bardzo romantyczny. Ale szybko zaświeciła mi się czerwona lampka, żeby nie wchodzić w żadne związki. Poza tym szukanie partnera na Sympatii wydało mi się głupie, więc postanowiłam zlikwidować konto. Autor tego pięknego listu wybłagał ode mnie adres mailowy i numer telefonu.
Dzisiaj tego nie żałuję.
Wyspa Nåttarö
Dziś było naprawdę upalnie.
A takie upały najznośniejsze są nad wodą oczywiście. Wybraliśmy się dziś na wyspę Nåttarö (MAPA), która leży w południowej części archipelagu i która okazała się bardzo atrakcyjna.
Na pierwszy rzut oka nie różni się od innych wysp ale tak naprawdę Nåttarö jest jak jedna wielka piaskownica. To piaszczyste „pole” należy do najstarszych w archipelagu. Jeśli mamy ochotę się poopalać, do wyboru są różne plaże, jeśli zaś mamy ochotę na wędrówkę i spacer, możemy przejść wzdłuż wyspy, w cieniu lasów, podziwiając ciekawą, nieco odmienną ze względu a piaszczyste podłoże roślinność.
Nam oczywiście zależało na dwóch różnych rzeczach, mąż chciał rekreacyjnie, przejechać na rowerze wyspę i zajrzeć i zbadać jej każdy kąt, a ja najchętniej poleżałabym na plaży, roztapiając się pod promieniami słońca i nabierając złocistobrązowej barwy, pogryzając w przerwach lody.
Jako, że jesteśmy dobrzy w kompromisach, było trochę tego, trochę tego. Zwiedziliśmy wyspę, zajrzeliśmy w prawie każdą przystań i zatokę.
Odpoczywaliśmy trochę na plaży i przyznam szczerze, pierwszy raz nie mogłam ustać boso na piasku, bo piasek parzył stopy. Coś niebywałego w Szwecji.
Lubię patrzeć jak cieszą i delektują się latem inni, to działa na mnie uspokajająco. Tu mała dziewczynka trenowała wiosłowanie. Śliczną miała dziecięcą łódkę z serduszkiem.
Przemieszczaliśmy się na rowerach, a ja byłam nieco zła, bo rowery grzęzły w piachu i przez większą część trasy musieliśmy je prowadzić.
Na jednej z przystani pierwszy raz zobaczyłam, jak wygląda rozładunek drzewa. Tu mieszkaniec wyspy odbiera zamówione drewno.
Kiedy Adam wypytywał o szczegóły tej operacji, ja znalazłam sobie inne, ciekawsze zajęcie.
Gdy już się wszystkiego dowiedział, pojechaliśmy na największą plażę, Storsand.
Na tej plaży pobyliśmy trochę dłużej, zrobiliśmy sobie piknik. Tak pomyśleliśmy, że nie trzeba do ciepłych krajów jechać, żeby poczuć takie prawdziwie upalne lato. Nawet opalać się długo nie dało, tak było gorąco, ani cienia wiatru. Nawet ja zaczęłam narzekać, mimo, że dobrze znoszę upały.
Bardzo fajnie jest poleżeć na plaży, nawet w cieniu drzew ale leżenie plackiem na rozgrzanej łodzi uważam za niebezpieczną przesadę. Ja poniekąd to rozumiem, zima jest tutaj taka długa i taka ciemna, lato tak na dobrą sprawę trwa kilka tygodni. Człowiek chce się „nałapać” słońca za wszystkie te minione zimne miesiące, nagrzać na zapas przed tymi, które nadejdą…
Nie udało nam się nacieszyć całą wyspą, z wycieczek wracamy teraz wcześniej, bo w domu czeka kot. Musimy wrócić tu kiedyś na cały dzień, bo wyspa jest naprawdę ciekawa. Zresztą jak każda inna wyspa na Skärgården, Nåttarö jest piękna i ma swój niepowtarzalny urok, klimat i charakter. Wysp w archipelagu jest dziesiątki tysięcy, chciało by się codziennie na jedną…
Na wyspę można dotrzeć statkiem firmy Waxholmsbolaget z Nynäshamn.
Park Narodowy – wyspa Ängsö
W sobotę wybraliśmy się na wyspę, Ängsö. (MAPA)
Wybrana z naszej listy miejsc do zobaczenia, wyspa o wdzięcznej nazwie Łąkowa (szw.äng: łąka), skusiła nas kwietnym krajobrazem z prospektu i poważnym tytułem Park Narodowy.
Wyspa ta ma ciekawą przeszłość i historię. Dawno, dawno temu były tu dwie wyspy, które z czasem, na skutek podniesienia się lądu połączyły się w jedną. Długo wyspa ta była niezamieszkana, ale rolnicy z pobliskich wysp przypływali tu, siali zboże, kosili i zbierali na niej trawy dla swoich krów. Kiedy zimą woda zamarzła, transportowano siano po lodzie, do swoich zagród na innych wyspach.
W późniejszym czasie przywożono tu krowy i owce wiosną na wypas.
To budynki gospodarcze (torp) byłego rolnika, z początku ubiegłego wieku. Dzisiaj wyspę zamieszkuje przez cały rok tylko jedna osoba (może z towarzyszem życia) – administrator wyspy, który prowadzi gospodarkę rolną w starym stylu, żeby zachować urok dawnego krajobrazu.
Wyspa ma też piękną historię o Adamie i Carolinie. Na wyspie Ängsö pracował niejaki Adam, który zatrudniony był jako parobek u dużego rolnika. Do jego obowiązków należała m.in. codzienna uprawa roli i sianokosy właśnie na tej wyspie. Bardzo mu się tu podobało i kiedy spotkał Carolinę, zakochał się w niej z wzajemnością i oboje marzyli, żeby zamieszkać razem na stałe na tej wyspie. Ponieważ Adam nie miał pieniędzy, zwrócił się do swojego pana z propozycją, żeby mógł zbudować dom i być podnajemcą „swojego” terenu na wyspie. Gospodarz się zgodził na arendowanie terenu na 50 lat i w 1857 roku marzenia Caroliny i Adama się spełniły. Zbudowali swoje małe gospodarstwo i w niedługim czasie urodziło im się troje dzieci. Aby poprawić warunki życia całej rodziny Adam pracował także u innych gospodarzy na innych wyspach jako parobek. Rodzina była szczęśliwa aż do tragicznego styczniowego wieczoru w 1864 r., kiedy Carolina nie doczekała się powrotu swojego męża z pracy. Większość uważała, że Adam wracając z pracy wszedł na kruchy lód i utonął.
Carolina nie chciała opuścić swojego gospodarstwa i postanowiła utrzymać siebie i dzieci. Miała jedną krowę, łowiła ryby i zbierała na wyspie wszystko, co mogło być pożyteczne. Zaczęła wytwarzać pewne maści z zebranych ziół, które zdobyły popularność dzięki swojej uzdrawiającej mocy. Ale często też prosiła ludzi o pomoc i napisała później „łatwiej było mi urodzić dzieci niż zdobyć jakąś zapomogę”. Po pewnym czasie przylgnęło do niej miano kobiety znachora. Dzielna kobieta nie poddała się nigdy, wychowała swoje dzieci i zmarła w aurze szacunku na swoim gospodarstwie w 1899 roku.
Odwiedzając wyspę można zobaczyć pozostałości gospodarstwa Adama i Caroliny.
Kiedy wyspa Ängsö stała się, w 1909 roku pierwszym Parkiem Narodowym w Szwecji i prawdopodobnie w Europie, głównie w celu uratowania starych, potężnych dębów, postanowiono nie ingerować w prawa natury i zabroniono nawet ówczesnemu, mieszkającemu tam gospodarzowi uprawy zboża jak i koszenia trawy poza najbliższym małym terenem przy jego zagrodzie. Rezultatem tego wyspa po kilkunastu latach zarosła całkowicie i przez to stała się dzika i niedostępna, co stało się prawdziwym skandalem.
Przekonano się, że stara chłopska mądrość i doświadczenie biorą górę nad mądrościami urzędników. Żeby zachować otwarty krajobraz na wyspach wymagana jest tradycyjna gospodarka rolnicza, tak jak za dawnych lat. W tym celu na wielu wyspach wypasane są dziś owce i krowy w okresie letnim, które dowozi się tam łodziami z innych wysp.
Jak w każdym Parku Narodowym, fauna i flora wyspy objęte zostały całkowitą ochroną.
A rosną tu piękne stare dęby i buki, sosny i lipy, zioła, kwiaty polne a nawet orchidee o imieniu Adam i Eva. Orchidee te kwitną w maju, stwarzając przepiękny spektakl. Tym razem nie było nam to zobaczyć ale w przyszłym roku chcemy tu przyjechać na czas rozkwitu.
Duży teren wschodniej części wyspy przeznaczono na rezerwat ptasi. Wiele gatunków znalazło tutaj doskonałe warunki do życia, m. in. majestatyczny orzeł morski. Od 1 lutego do 15 sierpnia jest zakaz wstępu do ptasiego rezerwatu.
Większa część wyspy to łąki i las.
Część lasu jest ogrodzona typowym szwedzkim płotem, ponieważ nawet dziś na tych zagonach wypasane są krowy. Ogrodzenia uniemożliwiają krowom wychodzenie z lasu na pastwiska. Krowy mają przecież według kontraktu przerzedzać las. Z poniżej zamieszczonego zdjęcia nie można wyciągnąć wniosku, że są pracowite. Jedynym potencjalnym usprawiedliwieniem ich nagannego zachowania był upał tego dnia.
Przeszliśmy całą, niedużą wszak wyspę dookoła, (poza rezerwatem ptasim), przez zagajniki, łąki i lasy. Ale jak zawsze, najciekawsze były odcinki wzdłuż urozmaiconego brzegu. Zajęło nam to zaledwie 2 godziny.
Przy okazji pojedliśmy jagód i słodkich poziomek.
Spacer należał do przyjemnych, tym bardziej, że pogoda była piękna i poza kilkoma turystami nie było żywej duszy. Cisza, spokój, sielanka.
Ängsö i jej przyroda, łąkowe kwiaty, stare dęby i buki, koncertujące w szumiących koronach drzew ptaki, leżące w cieniu bezrefleksyjne krowy; przestrzeń skoszonych poletek oraz stare urokliwe gospodarstwa budzą szczery zachwyt. Tutaj jest nie tylko pięknie ale też sielsko i idyllicznie. Raj!
Dotrzeć do niej można statkiem z centrum Sztokholmu lub z Waxholm. Na stronie firmy Waxholmsbolaget można znaleźć informację (nawet po polsku – kliknij na górze välj språk i wybierz polska) o cenach i rozkładach jazdy na tę i inne wyspy.
Gorąco polecam!
Pierwsza fotografia Bergslagsbild, fotografia orchidei Naturvårdsverket, wszystkie pozostałe moje.
Sztokholm jak z innej bajki
Człowiek nawet nie wie, jakie skarby ma na wyciągnięcie ręki.
Wybraliśmy się na spacer w miejsce wybrane jak od niechcenia, byle było tylko wzdłuż wody, wśród zieleni i ciszy. Wysiedliśmy przy stacji metra Alvik (wyjście Alvikstorg – mapa) i nogi poniosły nas do parku przy wodzie. Sama okolica to rejon bloków mieszkalnych i biurowców, okolona pięknym parkiem i kładką ciągnącą się daleko wzdłuż wody.
Ten park nosi nazwę Mälarparken, od nazwy jeziora, przy którym leży.
Spacerując wchodzimy, nie wiadomo kiedy, w niewielką dzielnicę, o przyjemnej nazwie Ogród Jabłkowej Zatoki (Äppelvikens Gård). To rejon domków i willi w starym stylu. Na zdjęciu poniżej Lilla Sjövillan,
a tutaj Stora Sjövillan.
Dalej droga prowadzi znów przez park, wśród drzew, po pagórkach i skałkach. Na trasie jest mnóstwo miejsc, gdzie można usiąść na chwilę, dać odpocząć zmęczonym nogom i popatrzeć na ogromną przestrzeń wody, na Essinge na brzegu po przeciwnej stronie.
Mijamy nasłonecznioną ulicę obok portu,
i znów wchodzimy w przyjemny chłód w cieniu drzew,
Te stoliki sugerują nam, że tam na górze jest restauracja albo kawiarnia.
Dalej droga prowadzi do Ålstensskogen (mapa). Ten kamień kamień nazywa się Ålsten i jest jednym z najstarszych w Sztokholmie kamieni przeniesionych przez lód.
W tym rejonie jest zatoka Berg, na której jest klub żeglarski i restauracja.
Idziemy dalej, kantem tego lasu, mijamy kąpielisko i kawałek dalej rozpościera się przed nami wielka łąka. Zaczęłam odczuwać już ból w nogach, kamera zaczęła ciążyć a głód odezwał się i prosił o powrót do domu. Mieliśmy do wyboru albo wracać ten kawał (pięknej wszak) drogi albo pójść jeszcze spory kawałek do przystanku naszego autobusu. Odległość niemal ta sama i ciekawość, co będzie dalej, co przed nami, zwyciężyła i wybraliśmy opcję drugą. W nieznane.
Weszliśmy w ulicę Grönviksvägen. Ani ja, ani mój mąż nigdy wcześniej tu nie byliśmy.
Cicho tu, spokojnie i elegancko. Domy duże, nowoczesne i w niczym nie przypominające czerwonych drewnianych domków znanych ze szwedzkiego krajobrazu. Nieliczne wille drewniane, jakie tam widziałam były bardzo jasne i o nieco bardziej wymyślnych kształtach.
Ta dzielnica to jedna z najbardziej ekskluzywnych dzielnic w Sztokholmie. Nie chcę nawet myśleć, ile taka willa kosztuje. Szczególnie taka, która ma widok na wodę, a pod dom podpłynąć można łódką…
Poza odmienną architekturą domów, zaskakujące były też ogrody i ganki, które swoim klimatem i urokiem przypominały te spotykane w krajach śródziemnomorskich. Cedry, cyprysy, jałowce i oleandry…
Większość tych willi była ogrodzona, ale znaleźliśmy niewielką ścieżkę między dwoma posesjami, która zaprowadziła nas na skały, wysoko nad wodą.
Jak zobaczyłam ten dom i ten jacht to zaniemówiłam z wrażenia! Na takim balkonie to ja bym chciała co rano kawę pić! Boże, jak ludzie fantastycznie mieszkają, coś pięknego.
Ten i wiele innych domów wzbudziły marzenia o własnym. Pomarzyć zawsze można, prawda?
I tak kończy się przy Grönviksvägen 195 (mapa) nasz długi i pełen wrażeń spacer. Wrócimy tu jeszcze a i przyjaciółce muszę tę trasę pokazać. Wam, którzy w Sztokholmie mieszkają też szczerze polecam, póki lato trwa!
Sztokholm, wydawało mi się, że znam bardzo dobrze, no, może dostatecznie dobrze a okazuje się, że znam tylko trochę. Ten fragment miasta jest jak z trochę innej bajki. To, że mnie od czasu do czasu zaskakuje, kładę na barkach tego, że to miasto wciąż jest dla mnie nowe, ale nawet mój mąż, który spędził w Sztokholmie 30 lat był szczerze zaskoczony i dziękował mi za ten pomysł wyjścia z domu i pójścia na spacer.
Myślę, że każde miasto kryje w sobie takie skarby, wystarczy tylko wyjść z domu.
Zawsze warto!
Dla zainteresowanych MAPA. Trzymając się brzegu wody szliśmy od Alvikstorg do Grönviksvägen 195 (Nockeby). Cała trasa ma 7 km.
Życie z kotem
Odkąd Plaster zamieszkał w naszym domu, nasze życie się zmieniło.
Dom wywrócony jest do góry nogami, bałagan robi się straszny, dużo więcej się śmiejemy i dużo mniej siedzimy przed komputerem i telewizorem. Z wycieczek wracamy wcześniej niż zwykle do domu, czasem odpuszczamy wycieczki w ogóle, by pobyć z nim w domu. Podobno, gdy kot jest jeszcze mały, samotność wpływa na zwierzątko negatywnie, ale gdy wracamy, śpi smacznie a potem cieszy się jak wariat z naszego powrotu.
Sam kot jest niesamowity. Jest zdecydowany i ma charakter rządcy i przywódcy, niczego się nie boi, nawet psów (chodzę z nim na spacery). Dla nas jest jednak miękki i absolutnie w ogóle nas nie drapie. Chodzi za mną i stale mi towarzyszy (teraz też). Śpi w nocy przy mojej twarzy a o czwartej nad ranem ciągnie mnie za włosy i budzi. Okazuje miłość i przywiązanie. Jest rozgadany i rozmruczany.
Uwielbia wychodzić na dwór. Nie chce wracać do domu. Potem piszczy pod drzwiami i chce iść jeszcze raz. Na spacerze gania i bawi się, ale czasem zapiera się i ucieka, czegoś się boi, więc sama nie wiem, czy dobrze robię wychodząc z nim. Urodził się w domu z ogrodem i od kociaka był uczony życia poza domem, więc pomyślałam, żeby zachować jego kontakt ze światem zewnętrznym.
Teraz jest u nas kotek, którym kiedyś się opiekowałam pod nieobecność jego właścicieli. Pisałam o tym w Kocia pociecha. Dwa koty robią dwa razy więcej hałasu, bałaganu i dają dwa razy więcej radości. Razem mają fajnie, lubią się, bawią się razem pięknie, ale czasem szaleją tak, że aż się włos jeży na głowie.
Jedynym minusem jest to, że kot niszczy rzeczy. Ale co tam!
Żałuję, że nie zdecydowaliśmy się na kota 5 lat wcześniej. Choć zdaję sobie sprawę, że taką pociechę będę miała z niego co najwyżej rok, bo potem przez resztę życia będzie tylko spał i jadł, jadł i spał, przygarnięcie tego stworzenia było naprawdę dobrym pomysłem. Kto ma w domu kota, wie, o czym mówię.
Landsort na wyspie Öja
Ostatnie dni upływają nam pod znakiem wakacyjnych wypraw.
Wyprawy są to bliskie, rowerowe i spacerowe, proste ale bardzo ciekawe. Lato zapanowało łaskawie i my korzystaliśmy z tej pogody z wdzięcznością. Mój mąż śledzi codziennie prognozę pogody (co ja osobiście uważam za czynność zbliżoną do czytania horoskopów) i zarzekał się, że w poniedziałek odpoczniemy, bo ma padać. Ale poniedziałek przywitał nas pięknym słońcem, bezchmurnym niebem dlatego spontanicznie zabraliśmy wszystko, co potrzeba i pojechaliśmy na wyspę Öja, do Landsort (MAPA)
Wybraliśmy (właściwie to mąż wybrał) Öja, by przemierzyć rowerem tę część wyspy, której przemierzenie pieszo zajęłoby dużo czasu. Już tam byliśmy, dwa razy (o ostatniej wyprawie do Landsort pisałam rok temu, proszę bardzo, tam znajdziecie zdjęcia innej części wyspy).
Droga wzdłuż Öja jest prosta. Bo ta wyspa jest prosta i długa. Wiedzie przez łąki i zalesioną dolinę, a po drodze spotkać można liczne pomniki i oczywiście domy.
„Spocznij sobie jakąś chwilę i pozwól swoim zmysłom otworzyć się podczas gdy nogi twoje będą mogły odpocząć.”
Na drugim końcu wyspy jest drugi, mniejszy port oraz domki do wynajęcia.
Posiedzieliśmy tam chwilę, ale robiło się coraz chłodniej, coraz cięższe chmury zasnuwały niebo i czuć było już deszcz w powietrzu.
W drodze powrotnej do portu, skąd miał odejść nasz statek, poszliśmy jeszcze raz w pobliże latarni.
Lśniła skąpana w deszczu, ale wciąż tak samo piękna jak w pełnym słońcu. To najstarsza latarnia morska w Szwecji. Starych jest również wiele domów, większość pochodzi z dziewiętnastego wieku i zamieszkana była (i jest) przez marynarzy, latarników, rybaków i ich rodziny. Jest tu również niewielki kościół, cmentarz, są restauracje.
Na całej wyspie rozsiane są różne posągi i inne dzieła sztuki. Urokliwy Landsort jest przyczółkiem artystów, którzy czerpią tutaj inspiracje i tworzą swoje dzieła.
Ten posąg trzech figur jest dziełem Liss Ericsson, artysty, który stworzył Chłopca, który patrzy w księżyc, najmniejszą rzeźbę w Sztokholmie, stojącą na Starym Mieście.
Rozpadało się na dobre, ale przyszedł statek. Wracamy do domu, kocię czeka.
Jak dojechać do Öja i Landsort?
Pociągiem (pendeltåg) do Nynäshamn, potem autobusem 852 do Ankarudden (na Torö przy Herrhamra gård). Z Ankarudden statkiem Waxholsbolaget do portu Landsort.
Archipelag sztokholmski – Sandhamn
Sandhamn jest prawdziwą perełką sztokholmskiego archipelagu. (MAPA)
Sandhamn to miasteczko na Sandön, wyspie leżącej na zewnętrznych Szkierach (Skärgården). Dawniej egzystowało jako miejsce skąd pilotowano statki na morzu oraz miejsce działalności celnej dziś pełni funkcje przede wszystkim rekreacyjne, sportowe i wypoczynkowe. Tutaj toczy się żeglarskie życie, tutaj odbywają się regaty. Pozwólcie, że zabiorę Was na wycieczkę po wyspie.
Przybijamy do portu…
…i wchodzimy do miasteczka.
Miasteczko to (mówią też wieś) jest niebywale malownicze. Jeśli tylko pogoda dopisze, ukazuje nam się ono w pełnym blasku i urodzie. Jest naprawdę piękne. Spójrzcie sami.
Przy samym porcie jest sielska kawiarnia Ogród Strindberga.
Kawałek dalej stoi dom „bed&breakfast” czyli Sandhamns Värdshus.
Widzicie na zdjęciu poniżej znak T? To znak wejścia do metra (tunnelbana). Postawił go zapewne mający poczucie humoru tubylec.
Na wyspie jest niejedna piekarenka, kawiarenka, cukierenka… Ale nasza ulubiona, w której pieką rozpieszczające podniebienia bułeczki to Sandhamns Bageriet, który stoi zaraz za Värdshus.
Posileni? Idziemy dalej. Z niewielkiego wzniesienia można rozejrzeć się dookoła i spojrzeć z góry na część miasteczka oraz na wodę i na inne wyspy archipelagu. Czy ten żaglowiec nie jest piękny?
Na wyspie rosną także lasy (pełne jagód!). Ścieżki przez lasy wiodą do kąpielisk i piaszczystych plaż.
To plaża na jednym końcu wyspy, dzika, nieco opuszczona ale przez to cicha i spokojna.
Wracając z tej plaży znów wchodzimy w miasteczko. Małe kręte dróżki wiją się między ślicznymi domkami, wszystko kwitnie i zdobi, całość jest jak obrazek z bajki. Idylla!
Z tej cichej części wyspy wchodzimy znów do portu, dzień rozkręca się i życie zaczyna tętnić.
Mijamy port i kierujemy się do drugiej plaży, położonej na przeciwległym końcu wyspy. Poopalać blade ciało trzeba!
Właściwie są tu dwie plaże, jedna mniejsza,
druga większa, na której zawsze jest więcej korzystających ze słonecznych kąpieli ludzi.
Tutaj wreszcie poczułam się na plaży. Wygrzałam się porządnie. Choć chciałoby się zakotwiczyć na tej cudnej wyspie na stałe, po pięciu godzinach trzeba było zbierać się na statek powrotny do domu.
Kochani!
Z listów i komentarzy jakie od Was napływają wiem, że bardzo dużo z Was czyta mnie w Polsce i marzy o takich wycieczkach, marzy o Szwecji. Zdaję sobie sprawę, jak bardzo jest Szwecja dla wielu niedostępna. Jest mi przykro z tego powodu, dlatego chcę byście „pobyli” trochę w Szwecji poprzez mój blog, pragnę poprzez teksty i zdjęcia przybliżyć Wam Sztokholm i Szwecję. Chcę się z Wami Szwecją dzielić.
Jednocześnie chcę Wam życzyć spełnienia marzeń o wakacjach lub przyjeździe do Szwecji. Nie ustawajcie w marzeniach, bo te się spełniają. Wierzcie mi, marzenia się spełniają.
Całusy,
Monika
Archipelag sztokholmski – wyspa Utö
Na wschód od Sztokholmu, na wodach Bałtyku rozciąga się kraina wysp.
Archipelag. Szkiery. Skärgården. Jakkolwiek tej krainy nie nazwać, jedno jest pewne – ta kraina jest wspaniała.
Cały archipelag, który rozciąga się od wyspy Archolma na północy do Landsort na południu (około 15o km) składa się z 24 tysięcy mniejszych i większych wysp. Wyspy te różnią się nie tylko wielkością, ale też urokiem. Scenerie takich wysp to lasy i skały, łąki i pastwiska, przystanie, plaże oraz oczywiście domy, domki, budynki gospodarcze, na wielu są kawiarenki, butiki, restauracje… Archipelag to raj nie tylko dla żeglarzy ale i dla tych wszystkich, którzy mają na którejś z wysp swój domek letniskowy (sommarstuga).
Staramy się latem zawsze odwiedzić kilka wysp, na wielu już byliśmy, ale jeszcze, jak sama ich liczba wskazuje, wiele mamy jeszcze do zobaczenia.
Najłatwiejszym sposobem poruszania się po archipelagu sztokholmskim jest korzystanie ze statków Waxholmsbolaget. W tym roku pojawił się bilet (karta) o wartości 750 koron (ok. 380 zł), na którą można poruszać się wszystkimi statkami, nawet Cinderellą, przez miesiąc (karta ważna jest dokładnie 30 dni) bez ograniczeń, na dowolne wyspy, we wszystkich trasach w całej krainie. Skorzystaliśmy z tej oferty i kupiliśmy takie bilety.
Wczoraj wybraliśmy się na wyspę Utö (MAPA) jedną w większych w archipelagu. Dotarcie do wyspy zajęło nam ponad dwie godziny, najpierw pociągiem do Nynäshamn a potem statkiem do wyspy Ålö i stamtąd rowerem do Utö. Przemierzanie wyspy zaczęliśmy od kubka kawy w restauracji o prawdziwie wyspiarskim klimacie.
Kilka lat temu byliśmy na tej wyspie ale przeszliśmy ją (jej część właściwie, bo wyspa jest bardzo duża) pieszo, wczoraj mieliśmy nasze rowerki, więc mogliśmy zwiedzić i przejechać większą część wyspy.
Po drodze znajdowaliśmy mnóstwo cichych i spokojnych miejsc na odpoczynek. Wiem, że zdjęcia nie oddadzą całego uroku wyspy, ale mam nadzieję, że w tych kilku obrazach uda mi się oddać to, jak wygląda Utö. W te nowe zdjęcia wplotę zdjęcia sprzed 5 lat.
Na Utö znajduje się najstarsza w Szwecji kopalnia rudy żelaza, hotel…
kanał oddzielający dwie wyspy,
oraz wojskowy teren strzelniczy.
Ha! To nie jest mój nowy rower. To motorower (mopped), typowy środek transportu na wyspach. Użyczył mi go do zdjęcia zaskoczony mieszkaniec Utö.
Wyprawa na każdą wyspę jest dla nas czymś bardzo atrakcyjnym, obojętnie czy zwiedzamy wyspę pieszo, czy na rowerach. Jest naszym antidotum na wielkomiejski zgiełk i betonowe otoczenie. Nawet zimą warto na taką wycieczkę pojechać! O rejsie po zamarzniętym archipelagu pisałam kiedyś w Polka w Sztokholmie. Oczywiście latem jest przyjemniej a na rowerach wygodniej i zobaczyć można więcej. Tutaj nasze rowery poskładane, zapakowane w torby czekają na autobus.
Podaję Wam link do strony Waxholmsbolaget, na której znajdziecie wszelkie informacje o trasach. Translator tłumaczy na polski.
Dziś byliśmy w prawdziwej perełce sztokholmskiego archipelagu – Sandhamn. O niej już niebawem.
Miłego weekendu!
Lato idealne
Nadeszło wreszcie lato…
Takie prawdziwie gorące, upalne i słoneczne. Czyli takie, jak być powinno. Już traciłam nadzieję, że nadejdzie, bo cały czerwiec był dosyć chłodny i deszczowy. Zdarzają się w Szwecji takie zimne lata. Ale koniec końców, przyszło wreszcie i jest, rozpieszcza i cieszy.
Cieszy nie tylko mnie, bo widzę, że każdy skrawek ziemi, trawy i skały jest wykorzystany, małe i większe plaże wypełnione spragnionymi słońca ludźmi.
Latem zwykle zostajemy w Szwecji, bo latem jest tutaj cudownie. Sztokholm na nowo odsłania przed nami swoje idylliczne zakamarki, eleganckie i ciekawe trasy rowerowe, pulsujące zielenią parki i ogrody oraz urokliwe kąty i zaułki, w które najłatwiej zawędrować podczas długiego letniego spaceru.
Nad spacery wolimy rowery, które obydwoje uwielbiamy!
W Sztokholmie jest tyle pięknych i ciekawych tras rowerowych, wybór tras jest ogromny. Najczęściej wybieramy trasy blisko nas, wokół Haga Parken, jeziora Råstasjön oraz Brunnsviken.
Trasa wokół Brunnsviken wiedzie przez ogródki działkowe i most przez który trzeba rowery przeprowadzić na drugą stronę, (tego momentu nie lubię), wzdłuż wody i przez las. Wiedzie też przez wielki ogród Bergianska Trädgården, którego część pod dachem (oranżerię) odwiedzamy zimą.
Inną naszą bliską trasą jest trasa od Zamku Kalberg (Kalbergs Slott) do Solna Strand. Ta z kolei trasa jest bardziej „miejska” ale znajdujemy na niej miejsce do wypoczynku.
Miłe są przerwy na odpoczynek, ja takiej kondycji aż nie mam, by ciurkiem kilka godzin pedałować. Jak dobrze jest położyć się na chwilę na kocu, wbić wzrok w korony drzew nad głową, wodzić wzrokiem za szybującymi ptakami i poczuć się bezbrzeżnie szczęśliwym tylko dlatego, że słońce świeci.
Dziś przejechaliśmy całą wyspę Djurgården. To bardzo elegancka trasa. Pełna kontrastów. Wiedzie od żywotnego Blockhussudden z Thielska Galleriet do przeuroczej drogi wzdłuż kanału Djurgårdsbrunnkanalen.
Zazdrościłam tym na łódce, tym w kajakach i tak pomyślałam, że takie chyba jest lato idealne. Kontakt z naturą, delektowanie się morską bryzą i słońcem, które rozgrzewa i ozłaca skórę, ładując wyczerpane zimą baterie.
Wypróbowaliśmy dziś nowe rowery, składane, które można zabrać na pokład statku, czy do autobusu. Spisały się znakomicie i jutro zabieramy je na wyspę Öja w Archipelagu Sztokholmskim. Poza tym, na rowerach reperujemy zmarnowaną za biurkiem w ciągu zimy i wiosny kondycję.
Widoki na trasie Djurgården są pełne kontrastów, tu stary zamek, tam pałacyk, (na zdjęciu poniżej Pałac Rosendal – Rosendals Slott), gdzie indziej drewniane domki o wiejskim uroku, i gdzieniegdzie wille z wyszukanym stylu i widokiem na wodę…. Lubię tu przyjeżdżać, bardzo.
Stoję i próbuję wypatrzeć w dali Skansen.
Jeżdżenie i podróżowanie z moim mężem obieżyświatem jest czasami męczące. Stale każe zajrzeć mi do mapy i stale coś opowiada. Wiesz, w latach 1700 Djurgårdbrunn był kurortem wodnym, a tam, popatrz, kiedyś były tylko młyny, dziś są to zwykłe bloki mieszkalne, a tam, patrz, no nie widzisz, Skansen! A powiedz mi, jak się nazywa ten most?
Nie pozostaję mu dłużna i co chwilę robię przystanki, by wyciągnąć aparat i uwiecznić na zdjęciu piękny kwiat, pomnik albo ciekawy widok. Sobie też każę robić zdjęcia i nie zawsze jestem zadowolona, czym go oczywiście irytuję.
Ale w sumie bilans wychodzi na plus i ze wspólnych wycieczek czerpiemy same korzyści!
Takie jest dla nas lato idealne = słońce + rower + natura. A jakie jest dla Was?
Mam ogromną nadzieję, że i pogoda i humory Wam dopisują. Że chłoniecie lato każdym porem skóry, bez względu na to, gdzie je spędzacie. Że czujecie się szczęśliwi z prostych powodów.
W każdym razie życzę Wam tego z całego serca.
Wasza Monika
Ratusz miejski – Stadshuset
Ratusz miejski (Stadshuset) jest jednym z najważniejszych punktów zwiedzania Sztokholmu. (MAPA)
Położony nad wodą Riddarfjärden dominuje w widzianej od południa panoramie miasta. Ratusz uznawany jest za symbol stolicy a trzy złote korony na szczycie jego wysokiej na 106 m wieży symbolizują Szwecję.
Jego wewnętrzny dziedziniec ma piękny arkadowy krużganek.
Ratusz, dziedziniec i ogród są dziełem znakomitego architekta Ragnara Östberga. Budowa Ratusza zajęła kilkanaście lat i ukończona została w 1923 roku. Zamierzeniem architekta było „postarzenie” budynku, jak przystoi Ratuszowi i nadać mu cechy budynku jak z zamierzchłych czasów.
Inspirację do jego projektu czerpał on z włoskiego renesansu, nordyckiego gotyku i odrobinę też ze sztuki islamskiej. Wzorował się poniekąd na weneckim Pałacu Dożów. Do budowy Ratusza użyto 8 milionów cegieł a do ozdobienia Złotej Sali ponad 18 milionów pozłacanych płytek.
Do prac przy ozdabianiu wnętrz Ratusza zaangażowano cały szereg szwedzkich artystów.
W głównej, dużej sali Ratusza nazywanej Salą Błękitną (Blå Hallen) wydawane są uroczyste przyjęcia. Tym najbardziej znanym jest przyjęcie na cześć laureatów Nagrody Nobla, zawsze 10 grudnia.
Sala miała być w błękitnym odcieniu, ale kiedy Ragnar zobaczył wymurowaną salę, tak bardzo mu się spodobała mu, że postanowił jej jednak nie malować. Ale nazwa została.
To Sala Błękitna widziana z piętra.
Wnętrze Ratusza na piętrze jest nie mniej imponujące. To jedna z mniejszych sal, na zdjęciu poniżej, wyłożona gobelinami, dla których kształt sali został specjalnie zaprojektowany.
Z niej wchodzi się do długiej sali jadalnej. Stoły ustawiane są wzdłuż i ci, którzy siedzą naprzeciw okien mają widok na wodę Riddarfjärden, a ci którzy siedzą placami do okien widzą taki sam widok, tylko namalowany na ścianie, skryty za kolumnami.
W kolejnej sali, z wysokim ciekawym stropem, odbywają się jakieś obrady Zarządu Miasta Sztokholmu.
Jedną z piękniejszych jest Sala Złota, ozdobiona jest pozłacanymi płytkami mozaikowymi.
Te płytki to maleńkie kawałki szkła, między które wkładano folię z 23 karatowego złota. Te płytki wmontowano w ściany tej sali nadając jej złoty wygląd.
Na wysokiej, masywnej i kwadratowej wieży Ratusza lśnią trzy złote korony. Na wieżę można wejść po 365 schodkach, na taras widokowy, by potem stamtąd podziwiać Sztokholm oraz wielkie dzwony zawieszone pod kopułą.
A oto wspaniała nagroda za wejście na wieżę, widok na Stare Miasto i cały Sztokholm. Polecam wejście po południu (po 13.), żeby uniknąć robienia zdjęć Starego Miasta pod słońce.
Między Ratuszem a wodą znajduje się ogród, nazywany parkiem (ogrodem) ratuszowym. Znajdują się w nim marmurowe rzeźby i fontanna. Ja czasem przychodzę do tego ogrodu odpocząć, zebrać myśli, czy po prostu popatrzeć na piękny dziedziniec i przeglądające się w wodzie miasto.
Zwiedzanie Ratusza:
Ponieważ zwiedzanie Ratusza odbywa się tylko z przewodnikiem, wejść można tylko w określonych godzinach, w grupach do 10 osób i trwa około 45 minut. Informacje o godzinach zwiedzania i cenach oraz zwiedzaniu z przewodnikiem (w różnych językach) znajdziesz tutaj (klik). Znaczek globusika – translate, na górze pomoże Ci przetłumaczyć wszystko na język polski.
Ceny: od kwietnia do października: dorośli: 100 koron, studenci i emeryci 80 koron, dzieci do lat 11 za darmo, od 12 do 19 lat 40 koron, z Kartą Sztokholmską zwiedzanie ratusza i wejście na wieze za darmo. Zwiedzanie wieży 4o koron, bez zniżek.
Listopad i grudzień wszystkie bilety około 20 koron taniej, wieża 40 koron.
Dojazd: Do Centralen i później dojść pieszo ok 600 m.
Najnowsze komentarze