Miesiąc: kwiecień 2020
Sztokholm i epidemia
Chociaż w Szwecji nikt nie zmusza nas do siedzenia w domach, (z wyjątkiem próśb o pozostanie w domu, gdy się ma objawy choroby, np. katar, kaszel, ból gardła czy gorączkę) to większość robi sobie kwarantannę z własnej woli (självkarantän). Kto tylko ma możliwość lub/i chce, pracuje zdalnie, niektóre miejsca publiczne (kina, salony urody, restauracje, sklepy) zostały zamknięte, niektóre okroiły swój czas otwarcia. Młodzież studencka i gimnazjalna uczy się „online”, podstawówki i przedszkola działają normalnie, tak jak i większość sklepów, kawiarń i restauracji. Komunikacja miejska funkcjonuje nadal, aczkolwiek w zmniejszonym zakresie, na stacjach wyświetlane są „prośby”, by nie jeździć metrem, jeśli się nie musi. Nie ma więc takiego totalnego lockdown, jak w Polsce czy innych krajach.
O tym, jak do sprawy epidemii podeszła Szwecja wiedzą i mówią już chyba na całym świecie, jedni uważając ten kraj za kompletnie nieodpowiedzialny inni zaś wyrażając swój podziw (tych chyba jest mniej). Obserwowałam, co się tutaj dzieje i muszę przyznać, że mieszkańcy Sztokholmu jakby dopiero zaczynali rozumieć powagę sytuacji, bo jak jeszcze w marcu życie toczyło się w najlepsze, tak jakby zaraza Szwecji nie dotyczyła, to dzisiaj, i kilka dni temu, będąc na mieście widziałam dużą różnicę. W metrze niemal pustki, wiele sklepów i kawiarń zamkniętych, ludzie grzecznie w kolejkach szanują zalecenia metrowego odstępu między sobą. Zapewne Sztokholmianie widząc, że tutaj też umierają ludzie i to bardzo dużo ludzi, młodych, starych, codziennie, przestali się więc może czuć tacy nieśmiertelni i odporni na wszelką zarazę, zaczynają powątpiewać w swój system i chcą spokojnie przeczekać epidemię w zaciszu swoich domów.
Tutaj Kungsträdgården, pusty, bo byłam tu (parę tygodni temu) o ósmej rano, ale w ciągu dnia przybywało wielbicieli kwitnących wiśni, widziałam na Instagramie. Oczywiście nie tyle, co rok temu.
Ja przesiedziałam kilka tygodni w czterech ścianach, wychodząc tylko, gdy absolutnie musiałam i to w maseczce, wzbudzając niezdrowe zainteresowanie. Teraz zaczynam odpuszczać i znów spotykam się z przyjaciółmi, za którymi się cholernie stęskniłam, najpierw na powietrzu, a wczoraj odważyłam się zaprosić znajomych do domu. Nie ukrywam, że potem cały czas gryzło mnie sumienie, że może się pozarażaliśmy i wszyscy umrzemy. Tak jak gryzie mnie sumienie teraz, że poszłam na miasto tak po prostu, mimo, że nie musiałam, i to w dodatku z koleżanką, która zbliżyła się do mnie zapominając o regule dwóch metrów.
Owszem, jako, że obie malujemy, potrzebowałyśmy zrobić zakupy w sklepie dla plastyków, który mieści się w centrum, i tutaj owszem, sporo ludzi, ale nie ma tłumów, jak zwykle. Gdzieniegdzie ktoś w maseczce. Niektóre butiki zamknięte z afiszem informującym o bankructwie.
Na Starym Mieście zaś pusto. Smutnie pusto, bo ta pustka, na początku sezonu mówi, że coś niedobrego dzieje się na świecie. Ja nawet zimą czy w deszczowy jesienny dzień przez całe swoje 11 lat tutaj nie widziałam tak opustoszałego rynku na Starym Mieście. Na bocznych uliczkach, w niektórych kawiarniach garstka ludzi, na powierzu. Co jakiś czas mija nas niewielka grupa szczęśliwych roześmianych nastolatków. Ich śmiech oraz wrzask głodnych mew krążących nad nami ożywia trochę atmosferę.
I można na chwilę zapomnieć o wirusie. Ja oczywiście staram się nie myśleć o tym za dużo, ale dociera do mnie, czy tego chcę czy nie, to co się dzieje w Polsce i niestety zaglądam na stronę, gdzie widzę, jaki jest „covidowy” bilans dnia wSzwecji, co bardzo wprawia mój nastrój w prawdziwą huśtawkę. Czasem chcę, byśmy tutaj, jak w Polsce, siedzieli twardo w domach, czy zmuszani mandatami, czy z własnego wyboru i odpowiedzialności nosili maseczki i jednorazowe rękawiczki, a od ludzi, nawet tych z którymi mieszkamy, trzymali się o dwa metry dalej, a czasami cieszę się, że mieszkam w Szwecji, jestem wolna i mogę robić, co chcę, bo rząd ufa mi, że jestem na tyle mądra, że nie pójdę w tłum, i nie będę się ściskać z ludźmi, a ręce będę myć sto razy dziennie.
Jestem tymi zmieniającymi się myślami, informacjami i opiniami, kto postępuje rozsądnie a kto przesadza w drugą stronę oraz moimi własnymi rozhuśtanymi emocjami już bardzo zmęczona. Jak my wszyscy zapewne.
I tak, jak wszyscy marzę, żeby ta pandemia się już skończyła, albo lepiej, żeby okazała się tylko złym snem.
Drugie życie Polki
Bardzo długo zbierałam się do napisania tego postu, do wskrzeszenia tego bloga, w którym jeszcze tli się życie, jak widzę, wciąż tu zaglądacie, wciąż przychodzą komentarze, maile… To jest, co tu ukrywać, bardzo miłe, ale też niewiarygodne, że mimo, że minęły, czekajcie, ile, dwa, trzy lata odkąd tu ostatnio byłam? A Wy wciąż o mnie pamiętacie i cierpliwie czekacie na powrót. Nie mam więc wyjścia, trzeba mi usiąść i opowiedzieć, dlaczego mnie nie było.
Zanim zacznę opowieść o tym, co się u mnie działo przez te lata, chciałabym przeprosić za to, że nie odpisywałam na Wasze komentarze i maile. Zahibernowałam ten blog w myślach i żadna siła nie mogła mnie zmusić do tego, by się do Waszych wieści ustosunkować. Ale wszystko wyjaśnię, wszystko opowiem! Może nie w jednym wpisie, bo tego jest dużo, ale z czasem, kawałek po kawałku wyłoni się mojej historii część piąta.
Trochę się waham co do tego, jak dalece być szczerą, bo obawiam się, że choroba, na którą zapadłam jest wciąż traktowana z przymrużeniem oka, nie chciałabym być posądzona o roztkliwianie się nad sobą. Ale wielu z Was, moich najwierniejszych Czytaczy i moich bliskich znajomych wie, co się działo i jak wygladały moje ostatnie lata. No dobrze, krótko mówiąc, zapadłam na … wypalenie. W czerwcu 2016 dostałam diagnozę wypalenie fizyczne i psychiczne. Kto przez to przeszedł, wie, jaki to koszmar. Oszczędzę Wam opisów objawów i przyczyn wypalenia, wszystko to jest do wygooglowania, powiem tylko, że przez pierwszy rok byłam jak worek kartofli, bez krztyny siły, nawet do tego, by samodzielnie zrobić sobie kanapkę. To prawie jak paraliż. Do tej zarówno fizycznej, jak i psychicznej niemocy po pół roku dołączyła depresja. Skubana miała ze sobą towarzystwo w postaci lęków i napadów paniki. Zniknęli niemal wszyscy znajomi. Leżałam na sofie pod oknem, patrzyłam na chmury i zastanawiałam się, czy jeszcze będę w stanie normalnie funkcjonować. Drugi i trzeci rok był pod znakiem terapii i mozolnego wracania do sił, krok po kroku. Sporo nauki dla kogoś, kto zawsze był w pędzie, zawsze ambitny, perfekcyjny i energiczny. Musiałam z takiego człowieka stać się po trosze takim… mistrzem zen, leniem, który każdą czynność przeplata odpoczynkiem, po trosze luzakiem, dla którego zrobione jest lepsze od doskonałego.
Ludzi wokół mnie wciąż niewielu, opiekował się mną mąż i przyjaciółka. Resztę robił Instagram, on był moim światem, w którym byliście Wy. To był świat socjalny, więzy z ludźmi, które zagłuszało uczucie wyizolowania i dawały złudne uczucie, że wszystko jest w porządku. Przed samą sobą udawałam, że wszystko jest w porządku, że funkcjonuję jak dawniej, że właściwie normalnie żyję, tylko na mniejszych obrotach, bo bardzo długo nie chciałam przyjąć do wiadomości, że nie mam siły, że nie mogę pracować, że hipocampus mi wysiadł i że prawie wszyscy zniknęli a depresja obgryza mi duszę. Na domiar złego zaczęło sypać się moje małżeństwo, które z końcem minionego roku rozpadło się na dobre. Tak więc, siateczka znajomych na Instagramie, w tym najwięcej moi wierni Czytelnicy, terapeuci, moi rodzice, najbliższe przyjaciółki, no i moje ukochane akwarele pomogły mi przetrwać do końca choroby i dawały mi poczucie, że warto jest żyć.
A skąd akwarele?
Na jednej z pierwszych terapii dostałam zadanie domowe, zacząć robić coś, co zawsze lubiłam a na co nigdy nie było ani czasu, ani motywacji. Pierwsze, co mi przyszło na myśl to malowanie. Rysowanie, szkicowanie, akwarele. Zawsze lubilam prace plastyczne, ale nigdy nie traktowałam tego poważnie. Kupiłam więc papier, pędzle, komplet farb. I się zaczęło. Terapia malowaniem zamieniła się w pasję. A może pasja stała sie terapią, nie wiem. Cokolwiek to było, trwa do dzisiaj. I chciałabym, by rozwijało się dalej.
Chcę wyjść z tym trochę więcej do ludzi, poza Instagram, gdzie od dawna dzielę się swoją pasją, dlatego też blog, do którego wracam będzie nie tylko o moim życiu w Szwecji, ale i o pasji malowania i mam nadzieję, że nie tylko pasjonaci Szwecji, ale także i Ci, którzy kochają malarstwo i sztukę zatrzymają się u mnie na dłużej. Cokolwiek daje Wam ten blog, moi kochani Czytelnicy, zagladajcie do mnie i czujcie sie mile widziani. Dajcie mi znać, czy chcecie, by temat wypalenia rozwinąć, pytajcie, podpowiadajcie, o czym chcielibyście czytać, co chcielibyście wiedzieć, odpowiem i opowiem, w granicach rozsądku oczywiście.
Daję Polce w Szwecji drugie życie, to będzie taki sam jak dawniej blog, ale bogatszy o nowe rzeczy, bo i ja jestem niby tą samą, ale niemal zupełnie inną Moniką.
To jak, widzimy się?
Najnowsze komentarze