W pracy i na studiach szło świetnie. Zdarzały mi się oczywiście drobne problemy ale rzec można, że ta część mojego życia układała się po mojej myśli.
Życie u boku Halinki, w jej domu, pod jej wielkimi opiekuńczymi skrzydłami było wygodne, nie da się temu zaprzeczyć. Pomoc w nauce, pomoc finansowa, ratowanie w potrzebie, w chorobie, mądre porady jak żyć były moim gruntem pod nogami, dachem nad głową i oknem na świat. Jednak w gruncie pod nogami były dziury, dach przeciekał a okno miało wybitą szybę. Mój bezpieczny przy niej świat był nieszczelny, brakowało w nim miłości. Miłości w pełnym tego słowa znaczeniu. Mężczyzny, partnera. Miłości. Po prostu!
Gdy do Halinki się wprowadziłam, rozstałam się z chłopakiem. Kiedy wylizałam się ze straty i doszłam już do siebie, zaczęłam rozglądać się za kimś nowym. Na uczelni było trudno o mężczyznę, bo zdecydowana większość studentów była płci żeńskiej (cóż, pedagogika nie jest zbyt kuszącym kierunkiem dla mężczyzn). Przez długi czas damski kierunek studiów obarczałam winą za moje niepowodzenia w szukaniu partnera. Do tego dokładałam Warszawę. Im dłużej mieszkałam w tej pulsującej i będącej dla mnie ucieleśnieniem niezależnego życia stolicy, tym większego nabierałam przekonania, że w Warszawie młodzi ludzie nie chcą się wiązać. Bo ze znalezieniem towarzystwa nie miałam problemu. Zawsze miałam z kim pójść na dyskotekę i do kina (gorzej, jeśli chodzi o teatr czy wystawę sztuki), ale wielu chciało (prosto) do łóżka. A ja chciałam się związać. Na stałe, na resztę życia, na przysłowiowy amen. Albo chociaż, cholera jasna, na długo i na poważnie!
Najpierw marzyłam o mężczyźnie inteligentnym, poważnie myślącym o życiu i marzącym o założeniu rodziny. Wysokim, przystojnym, silnym i szarmanckim. Elokwentnym, oczytanym i z poczuciem humoru. Mężczyźnie, który imponuje i zachwyca. Nie będę cytować listy cech, jakie ów mężczyzna miałby posiadać, ale powiem tylko, że z każdym rokiem i miesiącem lista ta robiła się coraz krótsza.
Mijały lata. Po 5 latach samotność zaczęła wciągać mnie w głębokie doły.
W pamiętniku napisałam wtedy:
„Jestem sama już pięć lat. Ta samotność wpędzi mnie w nerwicę. Denerwuję się i trzęsę w środku. Boję się, chwieję. Smutno mi. Jest mi stale, permanentnie smutno. Nawet, gdy się śmieję do ludzi, w środku zalewam się łzami. Czy to depresja?”
Przez kolejny rok, w całym tym niepowodzeniu pracowałam i studiowałam, jak gdyby nigdy nic. Nie chciałam nikomu pokazać swojego smutku. Śmiałam się i bawiłam, miałam masę znajomych i przyjaciółki. Spotykałam się z chłopakami, zakochiwałam się i odkochiwałam. Fascynowałam się nimi i rozczarowywałam. Najdłuższy związek, jaki przez te 7 lat udało mi się stworzyć to 2 miesiące z pewnym bardzo zaniedbanym kierowcą autobusu. Koleżankom moim tak dalece się nie podobał, że chciały się złożyć i zapłacić sporą sumę, żeby z nim zerwać. Mówiły: Monia, miłość przyjdzie, nie bierz byle kogo, ty kończysz studia, twój facet też musi mieć studia, błagamy cię. Zresztą, po co się śpieszyć? A ja chciałam kogoś mieć. KOGOKOLWIEK. Gdy zainteresowanie mężczyzną było odwzajemnione i już, już myślałam, że to ten, to on, że będziemy razem, łapałam go za kołnierz i prosiłam: bądź ze mną. Co robili mężczyźni? Uciekali. I więcej ich nie widziałam.
Szukałam winy i błędu w sobie. Swoim wyglądzie głównie, bo nie przyszło mi do głowy, że przypieranie do muru może odstraszać. Na imprezach mogłam wybierać i przebierać, wszystko wskazywało na to, że podobam się mężczyznom. Gdy znajomość zaczynała się rozkręcać i mój adorator sugerował mi przejście na najwyższy (lub raczej najbliższy) poziom znajomości między mężczyzną a kobietą, odmawiałam. Najgrzeczniejszą odpowiedzią, jaką usłyszałam było: Na jakim świecie ty żyjesz?! I koniec znajomości. Gdy któremuś mężczyźnie jednak się udało, też był koniec znajomości. Załamywałam się.
Pisanie przeplatam czytaniem swojego pamiętnika pisanego przez te lata. Te zapiski przypominają jak samotna, wściekła i nieszczęśliwa wylewałam cały swój żal na Halinę. Miałam jej za złe, że nie jest takim przyjacielem, jakiego bym sobie życzyła, miałam jej za złe, że ona, wierna słuchaczka, postrzegana przeze mnie jak najwierniejszy przyjaciel, obdarowująca pieniędzmi, robiąca dla mnie remont pokoju, wzywająca prywatne pogotowie gdy dopada mnie ciężka choroba posocznica (sepsa), mój przez los wybrany towarzysz życia nie jest TYM KIMŚ, Z KIM POWINNAM BYĆ! Wymagałam od niej, by mnie kochała i dawała to, czego dać nie może. Zrozumiałam z czasem, że ja jestem zła na nią, na siebie i na los, za to, że dzielę życie z Halinką a nie z mężczyzną.
Mijał czas. Dni kapały jak krople wody z niedokręconego kranu. Kartki z kalendarza przewracane były w sennym tempie. Czas stał się jednostką miary, którą zaczęłam skrupulatnie liczyć, odliczać. Jak długo jestem sama, ile dni, miesięcy, lat jeszcze będę sama. Kiedy w końcu coś się odmieni?
W zapiskach dziennika coraz częściej pojawia się wołanie:
„Zakochać się. Pokochać kogoś. Z wzajemnością. Spotkać już wreszcie kogoś, kto pokocha mnie. Ileż można mieszkać na cudzej stancji w samotnym pokoiku? Ileż można sączyć z koleżanką kawę kawiarni? Ileż można samotnie śmiać się na komediach i samotnie płakać na dramatach?” Ubzdurałam sobie teorię siedmiu chudych lat – i że teraz mam właśnie swoje siedem chudych lat. Że jestem sama już sześć i został mi jeszcze rok. „Wytrzymam jeszcze rok. To moje siedem chudych lat. Jeszcze rok.”
Moje ciało zaczęło chorować. Borykałam się z przeziębieniami, anginą, stanami zapalnymi, czego się dało. Bóle głowy miałam potworne. Łykałam tony leków, popijałam syropami, często bywałam na zwolnieniu. Z chorobą chodziłam też do pracy. W przychodni lekarskiej znali mnie wszyscy lekarze.
Któregoś dnia poszłam do innego lekarza, do innej przychodni. Poszłam tam z bólem gardła. Od mądrego człowieka, lekarza, na wspomnienie którego mam łzy w oczach, usłyszałam: Choruje pani ciało, bo choruje pani dusza. Ma pani depresję, pani Moniko. Dostałam skierowanie do psychiatry. Zapłakana i potwornie załamana wracałam do domu. Nie mogłam w to uwierzyć i nie chciałam za nic w świecie pójść do psychiatry. Choć sama, mając przedmioty psychologiczne na uczelni wiedziałam, że psychiatra to też lekarz i ja niekoniecznie jestem głupia, po prostu zaparłam się rękami i nogami i uznałam, że ze mną już jest tak źle, że chcę umrzeć.
Wzięłam chorobowe w pracy. Przestałam chodzić na uczelnię. Przestałam chodzić dokądkolwiek. Choć spałam dobrze, budziłam się zmęczona. Pragnęłam rano pójść dokądś, ale tylko siadałam na brzegu łóżka i tak siedziałam. Godzinę, dwie, pół dnia i sama nie wiem kiedy, mijał cały dzień. Halinka martwiła się bardzo a ja na jej próby pomocy i przyniesienia ulgi wrzeszczałam na nią strasznie, paskudnie, jak najgorszy zbir. Nienawidziłam jej za to, że jestem sama. Krzyczałam do niej, że ją nienawidzę. A ona umierała ze zmartwienia, że ja się źle czuję. Kazałam jej zostawić mnie w spokoju. Zostawiła. O mojej diagnozie depresji wiedziała tylko jedna przyjaciółka, Agnieszka. Namawiała mnie, by do psychiatry jednak pójść. Prosiła, tłumaczyła i naciskała. A ja w pewien słoneczny dzień, po tygodniu siedzenia na skrawku tapczanu w zamkniętym pokoju stanęłam na parapecie wielkiego okna na 5. piętrze. Chciałam skoczyć. Nie pamiętam, co wtedy czułam. Pamiętam tylko, że nie chciałam żyć.
Stałam tak i patrzyłam na skrzyżowanie ulic pod moim blokiem i na błękitne niebo. Długo tak stałam. Prawie nie miałam myśli. Jedyna myśl, którą miałam w głowie była myślą o moich rodzicach. Że zabiję własnym rodzicom dziecko. Że zrobię im krzywdę. Że dwoje kochających się ludzi – moi rodzice, będą mieć spieprzone przeze mnie życie. Ta myśl ściągnęła mnie z parapetu i zeszłam na bezpieczny grunt mojego znienawidzonego pustego pokoju.
Resztką sił zadzwoniłam do Agnieszki i zapytałam, czy pójdzie do psychiatry ze mną. Poszła. Stała pod drzwiami gabinetu, by mieć pewność, że nie ucieknę. Faktycznie, lekarz od razu stwierdził ciężką kliniczną depresję, przepisał mi chemiczne środki i dał długie zwolnienie z pracy.
Dzięki lekom poczułam się lepiej. Nie od razu, oczywiście, ale w miarę szybko. Wróciłam do pracy i zaczęłam terapię u psychologa. Psycholog wyjaśnił mi pewną bardzo ważną rzecz, że ja muszę pokochać, polubić i zaakceptować SIEBIE i to, że JESTEM SAMA. Pokochać samą siebie i życie w pojedynkę.
Ta terapia była nawet piękna. Praca nad sobą była ciężka, ale przyjemna. Otworzyłam oczy na wiele spraw, przestałam chcieć mieć kogoś, bo miałam siebie. Zrozumiałam, że nie mogę swojego samopoczucia uzależniać od obecności (czy jej braku) drugiego człowieka. I co zabawne, jednym z kroków terapii było to, że miałam przestać pożądliwie zwracać uwagę na mężczyzn a w kontaktach z nimi zachować dystans.
Nastała jesień, za sobą miałam sześć i pół roku życia w pojedynkę. Powracałam do zdrowia na duszy. Mój uśmiech stawał się naturalny, pokój ponownie przyjemny a Halinkę przepraszałam (do dziś przepraszam) i starałam się odpłacić i zadośćuczynić jej czymś dobrym za moje podłe zachowanie. Ona rozumiała mnie cały czas i nigdy nie powiedziała mi złego słowa. Cieszyła się, że wracam do zdrowia i była szczęśliwa razem ze mną. Jak kochająca i troskliwa matka.
Choć nie było to łatwe, wracałam do normalnego życia. Zawzięłam się i ze dwojoną energią zabrałam się do pracy, za studia gdzie nadrobiłam spore zaległości, zaliczyłam i zdałam wszystkie egzaminy. I zaczęłam pisać moją pracę magisterską. Ostatnie pół roku tych siedmiu lat zaczęły być najpierw znośne, później znów ciekawe i radosne (znów radosne!) a ja delektowałam się życiem singla.
Po siedmiu samotnych latach, dokładnie w siódmą rocznicę wprowadzenia się do Halinki, za namową troskliwej Agnieszki dałam się przekonać do próby szukania kogoś przez Internet i założyłam (aczkolwiek niechętnie) profil na portalu randkowym Sympatia. Listy, jakie do mnie przychodziły traktowały głównie o sprawach łóżkowych. Ale dostałam jeden odbiegający od innych, cu-dow-ny list. Sensowny i bardzo romantyczny. Ale szybko zaświeciła mi się czerwona lampka, żeby nie wchodzić w żadne związki. Poza tym szukanie partnera na Sympatii wydało mi się głupie, więc postanowiłam zlikwidować konto. Autor tego pięknego listu wybłagał ode mnie adres mailowy i numer telefonu.
Dzisiaj tego nie żałuję.
Moniko, jesteś bardzo odważną Kobietą, opisać swoją walkę z depresją? Ja bym się nie odważyła. Życzę Ci wszystkiego co najpiękniejsze i czekam na dalsze wpisy
Marto ..opisz swoje życie ..odwagi 🙂
Ja swojego obecnego meza tez poznalam na sympatii, i tez wahalam sie zeby zalozyc konto, bo nie wierzylam ze na takiej stronie mozna znalezc kogos normalnego, ale pomyslalam skoro ja jestem normalna to gdzies po drugiej stronie tez musi byc ktos normalny.Dzisiaj mamy 2 wspanialych dzieci,dom i firme.Dodam jeszcze ze ja po 2tyg znajomosci zdecydowalam sie rzucuc w Polsce wszystko i kupic bilet w jedna strone.
Bylo warto!:))
Az trudno mi uwierzyc ze taka ciepla,mila i otwarta osoba mogla wpasc w taki dol.
Ale jestes tez baaaardzo silna.Podziwiam i zycze powodzenia!!!
pozdrawiam
-malvina-
p.s.
pieknie napisany post.
Napisałaś pięknie, dzielna jesteś bardzo….!
Podziwiam i życzę wszystkiego najlepszego 🙂
Podziwiam Twoja odwage i madrosc. Wiele jest punktow zwrotnych i meandrow w opowiesci tej, gdzie zycie moglo potoczyc sie inaczej, a gdzie milosc, wiara i zaufanie do czlowieka i madrosc zyciowa jak i odpowiedzialnosc za swoje czyny i odpowiedzialnosc za innych zwyciezyly. Szczesciem jest miec przyjaciela czy kogos bliskiego kto zauwazy co sie dzieje i wesprze i doradzi w takim trudnym okresie. Samych radosnych chwil zycze !
Moniko! Przeczytałam wszystkie części Twojej historii i jestem pod ogromnym wrażeniem, szacunek dla Ciebie 🙂 mam nadzieje że kiedyś Cię spotkam na ulicach Stockholmu i uściskam jak pozwolisz 😉
Bardzo Ci dziękuję za TWOJĄ HISTORIĘ.
Zapewne dostajesz mnóstwo takich wiadomości/wpisów, ale nie mogłam tak bez słowa tego zostawić. Właściwie to tych słów mi brak. Twój dzisiejszy wpis napełnił mnie nadzieją.
Jestem od kilku lat jestem sama..
I sama robiłam dokładnie to samo w związkach co Ty – odstraszałam.
Na szczęście jestem już na takim etapie, że zaakceptowałam życie w pojedynkę. Ba! Jest mi z tym dobrze (wiadomo, czasem zdarza się gorszy dzień, ale więcej jest tych pozytywnych). Zajęłam się sobą. Problem jednak polega na tym, że przestałam wierzyć w to, że coś się zmieni..
Twój dzisiejszy wpis zasiał ziarenko nadziei, że na każdego w końcu przychodzi pora.
Dziękuję <3
Poza tym BARDZO podoba mi się to, że opisujesz wszystko szczerze, tak jak jest/było. Bez lukrowania. Powinnaś pomyśleć o napisaniu czegoś więcej :))
Pozdrawiam 😉
Aś
Gratulacje wyjscia z tego ciezkiego stanu, pracy nad soba i tego kim teraz jestes!
Sama przez to przechodzę, samotność, nawet nie wiesz jak ten wpis pomaga 🙂 wiem, że życie zmienne jest 🙂 pakować się w niepotrzebne związki nie ma sensu (znam takie pary i zostawiam bez komentarza). Samotność jest trudna, ale nie możemy postrzegać jej jako karę. Zacytuję tutaj Johna Lennona bo to najpiękniejsze co przeczytałam i mam zapisane na pulpicie komputera
„Kazali nam wierzyć, że miłość, ta prawdziwa, zjawia się tylko jeden raz w życiu i do tego zazwyczaj przed trzydziestym rokiem życia. Nie powiedziano nam, że miłość nie jest sterowana i nie przychodzi w ściśle określonym czasie.
Kazali nam wierzyć, że każdy z nas jest połòwką pomarańczy, że życie ma sens tylko wtedy, gdy znajdziemy tę drugą połowę. Nie powiedziano nam, że rodzimy się w całości, że nikt w naszym życiu nie zasługuje na to, by nieść na swoich barkach odpowiedzialność za dopełnie naszych brakòw : rozwijamy się w sobie. Jeśli jesteśmy w dobrym towarzystwie, to jest to po prostu przyjemniejsze.
Kazali nam uwierzyć w formułę „dwa w jednym” : dwoje ludzi, którzy myślą tak samo, zachowują się tak samo, że jedynie tak to działa. Nie powiedziano nam, że to ma swoją nazwę: anulowanie siebie; że jedynie osoby o własnej osobowości mogą budować zdrowe związki.
Kazali nam wierzyć, że małżeństwo jest koniecznością i że pragnienia ” nie o czasie” muszą być stłumione.
Wmòwili nam, że piękni i szczupli są bardziej kochani, że ci, którzy uprawiają mało seksu są zacofani, a ci, którzy uprawiają go zbyt wiele nie są wiarygodni i że zawsze znajdzie się stary but na krzywą stopę! Tylko nie powiedziano nam, że jest o wiele więcej krzywych umysłòw, niż krzywych stòp.
Kazali nam wierzyć, że istnieje tylko jeden przepis na szczęście, taki sam dla wszystkich, i ci, którzy starają się go ominąć, skazani są na marginalizację. Nie powiedziano nam, że ten przepis nie działa, frustruje ludzi, alienuje ich i że istnieją inne alternatywy.
Ach, nie powiedzieli nam nawet tego, że nikt nigdy nam tego nie wyjaśni.
Każdy z nas odkryje to na własną rękę. I tak, gdy będziesz bardzo zakochany w sobie, będziesz tym bardziej szczęśliwy i zdolny pokochać kogoś innego”.
Magdzia..absolutnie nie szukaj podobnej sobie osoby. Marzenia- owszem, są piękne, ale to tylko marzenia. Jako dziewczyna 20 letnia chciałam mieć partnera z ciemnymi włosami, wysokiego, wysportowanego itd. I owszem, miałam tak, tylko,że przy okazji byłam sprowadzana już nie do parteru, ale piwnic. Gdy odeszłam (oczywiście z błogosławieństwem, ze jestem nikim i nie poradzę sobie w życiu), też nie wierzyłam, ze poukładam sobie życie.
Po roku patrzyłam inaczej na świat, po trzech latach urodziłam dziecko. A ojciec dziecka absolutnie nie jest tym z marzeń (jasnowłosy, przeciętnej urody). Jak pisze moja koleżanka – jak Ci przeznaczony to i na drodze rozkraczony.
I tym optymistycznym akcentem pozdrawiam, trzymajcie sie dziewczyny ciepło i sznurowadeł.
Moniczko masz wspaniałego bloga. Czyta się go rewelacyjnie. Dużo przeszłaś w życiu. Aż się chce powiedzieć: „co Cię nie zabije…”. Dobrze, że otaczali Cię tak wspaniali ludzie i nie poddałaś się. Pani Halinka to wspaniała osoba. Pozdrawiam Cię słonecznie ze Szwecji. Szkoda, że mieszkamy daleko od siebie bo z chęcią napiłabym się z Tobą kawki, poplotkowała…
Pozdrawiam. 🙂
Przyjemnie jest móc Cie poznawać Moniko. Twoją odwagę , determinacje, walke, słabości i szczerość…a także to dobre serce które masz w środku, które kierowało Tobą przez te wszystkie lata.
Przejmująca opowieść, która na szczęście kończy się szczęśliwie.Jeszcze do tej pory mam dreszcze na ciele na wspomnieniu o tym 5 piętrze. Wiem, że musiałaś przejść przez piekło ale na szczęście los się odmienił. Odnalazłaś w końcu siebie i dzielisz to Twoje wewnętrzne piękno z innymi. Piszesz nadzwyczajnie pięknie.Momentami mam wrażenie jakbym czytała dobry wiersz.. Gratuluje Ci znalezienia tej drugiej połówki a przede wszystkim przezwyciężenia własnych lęków.. Jesteś wspaniała!
Moniko, przeczytałam III cz. Twoich wspomnień. Gratuluję samozaparcia i chęci podzielenia się swoim życiem. Sadziłam, ze tylko ja byłam o krok od nerwicy depresyjnej i jakiej jeszcze (dopiero na V roku nauczania początkowego dowiedziałam się, ze miałam książkowe objawy. Oczywiście powoli wszystko minęło, ale łatwo nie było.
Jesteś kolejną osobą, która poznała swoja drugą połowę przez internet. Ja jeszcze żyłam w czasach, gdzie o internecie można było pomarzyć. Ale zazwyczaj to co jest blisko nas i czego początkowo nie dostrzegamy, jest najlepsze.Powodzenia, miłego dnia.
Super,ze to opowiedzialas, na pewno komus to pomoze rozpoznac chorobe duszy i idwazyc sie na szukanie pomocy. Moze kolo niego bedzie tez jakas dobra Agnieszka 😉 czy inna pomocna dusza, ktora potrzyma za reke i zaprowadzi do psychiatry.
i zycze ci samych radosnych i spokojnych dni bez lekow, harmonii i wiary w siebie oraz milosci na ktora zaslugujesz 🙂
Chetnie przeczytam cz.4 – domyslam sie ze te najradosniejsza 🙂
Moniko moje motto ” co cie nie zabije, to cie wzmocni” mam w telefonie od lat… mysle ze czujesz dzis to samo a na zycie patrzysz z innej perspektywy :). Wiem co to depresja i wiem jak ciezka jest walka z nia… Te pierwsza zbagatelizowalam i nie chcialam pomocy,a druga malo mnie nie zdruzgotala… na szczescie mamy to juz za soba!
Jestes silna i dzielna kobieta…
powodzenia
i duuuuzo pozytywnej energii sle dla Ciebie!
pozdrawiam
Sylwia G
Moniko…czytam twój kolejny,niezwykle odważny i szczery post….Jestem pod wielkim wrażeniem .Jestes niesamowita!!!.Nawet nie wiesz jak bardzo cenie t ludzi takich jak TY,ich szczerość,wrażliwość i bogatą osobowość..A depresja to straszna choroba…Niestety wiem coś o niej…Myślę ,że to choroba ludzi o ponadprzeciętnej wrazliwośći…Cieszę się ,zę tak Ci się poukładało w życiu,ze znalazłaś swoją bratnią dusze…Pięknie!!!Oglądam Twoje fotorelacje na fb i widze ,ze jesteś szczęsliwa…pozdraweiam i czekam na kolejne Twoje wpisy…ponieważ urzekła mnie Twoja historia)Buziaki z Pl
Teraz już wiem, ile musiało Cię kosztować przygotowanie tego posta… Dzięki za szczerość i naturalność w opowiadaniu całej tej historii. Fajnie, poznawać Cię coraz lepiej 🙂
dziena osoba
Przeczytałam Twoją historię niczym fascynującą powieść. Każdy ma własną drogę w życiu, własny bagaż doświadczeń, ale ja lubię te historie poznawać i podziwiam ludzi, którzy mają siłę, aby się otworzyć przed innymi. Brawo za odwagę i chęć podzielenia się tymi trudnymi przeżyciami ze swoimi czytelnikami. Tylko czy to już koniec? Nie napiszesz co dalej? Teraz, kiedy wszystko zaczęło iść ku dobremu?:) Pozdrawiam serdecznie
Moniko Twoje świadectwo buduje nadzieję… dziękuję W Polsce zliczyłem 3 plajty i mam koszmar separacji Pozdrawiam z Mińska Maz
Dziwne że nasi jajogłowi nie widzą jak ludzie uciekają z Polski
Serdeczne dzzięki:)
Rozumiem Cie Ja tez przez to przechodzilam…..Pozdrawiam Serdecznie
Moniko .sory że pytam a jak z mężem dogadujecie się w sprawach religijnych?On zapewne jest protestantem?
Pingback: Moja historia cz. 4 | Polka w Szwecji
Ale super się czyta ! coś niesamowitego jak mnie ta historia wciągnęła zamiast robić naleśniki na obiad to czytam i czytam fascynujące !!!